środa, 20 maja 2009

Jak to się wszystko zaczęło???

Jak to się zaczęło?Skąd taka pasja? Jak się tym zaraziłam?

Podróże towarzyszyły mi już od dziecka- właściwie jeszcze zanim przyszłam na świat, tułałam się gdzieś po oceanach w brzuchu mojej mamy, która towarzyszyła mojemu tacie w rejsach, można by rzec -wyssałam to z mlekiem matki;)

W naszym domu od zawsze było mnóstwo książek o nurkowaniu, podróżach, oceanach, zwierzętach i roślinach, a tato- kiedy akurat był w domu-czytał nam na dobranoc "W pustyni i w puszczy" lub "Robinson Crusoe", co już w jakis sposób pobudzało naszą wyobraźnię, a dodatkowo pobudzały ją trofea, jakie tato przywoził ze sobą z każdego rejsu- ech, dla dziecka to są rzeczy, które zapadają w pamięć na całe życie. Kompasy, finki-to były prezenty jakimi nas obsypywał, a potem udawaliśmy się na dzikie wyprawy do tropikalnych lasów turawskich, szlakiem ambon i paśników;)))

Kiedy miałam 4,5 i 6 lat , a moja siostra zaledwie 1, 2 i 3, towarzyszyłyśmy naszemu tacie w rejsach- 3 razy po miesiąc- to była dla nas niesamowita frajda!Tym bardziej, że dalekie były od luksusowych statków pasażerskich- statki towarowe! Do dzisiaj pamiętam prawie wszystko-to były niesamowite przeżycia!Bawiłyśmy sie wśród ładowni, przesiadywały na mostku wypatrująć delfinów i rekinów, i słuchałyśmy historii o piratach;) Najbardziej zapadły mi w pamięci podróż na Kubę i do Tunezji, oraz płynięcie rzeką Mississippi do Stanów!

Kolejne ileś lat wakacji- mój tato zawsze starał się wykombinować przyjazd do domu na wakacje, gdyż mama miała urlop w szkole, a my wolne od szkoły- spędzaliśmy wtedy w Jugosławii pod namiotem. To były czasy- 4ro osobowa rodzina gnieżdżąca się w małym namiociku i jeżdząca do Jugosławii garbusem!Ale żaden kraj europy, nie podobał i nie podoba mi się bardziej niż ten!Co roku spedzaliśmy nasze wakacje gdzieś w europie-byle by nad morzem, i tym samym przejechaliśmy ją prawie cała z małymi wyjątkami. Tak było do roku, w którym skończyłam lat 18ście- ostatnie wspólne wakacje spędziliśmy na Majorce. Od tamtej pory biorę los w swoje ręce i podróżuję ile się da...

Vegas, Huntington Beach i Costa Mesa!

Pamiętam rok temu kiedy przybyłam do Stanów po raz pierwszy, a właściwie po raz drugi-ale ten pierszy to raczej tylko muśnięcie;) byłam pod jakimś tam wrażeniem chociaż nie jestem wielką fanką tego kraju. Tym razem amerykanie dali się we znaki już na lotnisku na Fiji.Jakiś bufon wsadzał swój nos w mój nadbagaż dając mi swoje dobre rady. No ale kiedy to okazało się, że samolot do USA leci prawie pusty, przekroczyłyśmy już wszelkie normy moralne, ku ogólnemu oburzeniu, zajmując po 2 miejsca każda!;)))

Ogólnie cieszyłam się na spotkanie z ciocią Bo i na odwiedzenie paru znajomych oraz, że będę mogła to wszystko pokazać Oli.

Wreszcie cywilizacja- dom, łóżko, łazienka i ....domowe obiadki;))

Cieszyłyśmy się na samą myśl, że czeka nas 3 dniowy wypad do Vegas- światowej stolicy rozrywki, hazardu i kasyn!

Już pierwszego dnia pobytu poleciałyśmy się spotkać ze znajomymi- ekipa sprzed roku w stanie prawie nietkniętym czekała w pełnej gotowości. Ach te imprezy zawsze będziemy miło wspominać- kupa śmiechu i radości towarzyszą zawsze tym spotkaniom! Było też parę niespodzianek np. okazało się, że na imprezie jest dziewczyna z Opola, która jest sąsiadką Oli albo inna, która była sąsiadką mojej przyjaciółki- tak więc ekipa opolska urosła jeszcze bardziej w siłę! Potem zrobiliśmy wypad do klubu żeby móc uczcić imieniny Patryka- ach, że też się tak świetnie złożylo:)Kolejny dzień o ile dobrze pamiętam to był pełny chillout i pakowanko do Vegas.

Do Vegas pojechaliśmy autem- razem z ciocią Bo i wujkiem Al-em, jak zawsze było miło i wesoło.

Vegas. Nie powiem-w pierwszej chwili ten kolorowy kicz naprawdę robi wrażenie. Miasto wygląda jak żywy Disneyland. Wszystko postawione ku uciesze turystów. Hotele, kasyna oraz miniatury najbardziej znanych budowli na świecie jak wieża Eifla czy Statua Wolności.

Na mnie i Olę czekał piękny, ogromny apartament, z oknem na najsłynniejsze kasyno na świecie-bellagio i na słynne fontanny. Byłyśmy wdzięczne cioci i wujkowi za taką niespodziankę.

Zaczęłyśmy zwiedzanie Vegas już w dzień- tak jak mówiłam wcześniej- mój zachwyt i emocje opadały z minuty na minutę. Był to światowej sławy kicz i miejsce kultu nafaszerowanych hamburgerami głupków- chociaż i tak uważam, że raz w życiu zobaczyć to warto, żeby samemu sobie ocenić. Nie mogłyśmy wyjść z podziwu dla tak masowego zlotu idiotów w jedno miejsce. Jak muchy do lepu;)) A jeśli myślicie, że bujające się jak rezusy tłuściochy, obżerające się McDonaldsem, "jołujące", noszące olbrzymie pozłacane kajdany to tylko amerykańskie teledyski, to z przykrością muszę stwierdzić, że w Vegas ma to miejsce na żywo i nie jest to stworzone na potrzeby raperskich clipów. Z tej całej niemocy chodziłyśmy śmiejąc się do łez- po prostu ciężko opisać to wszystko. Może jest to super miejsce na wypad ze znajomymi w celach czysto imprezowych, ale po tych wszystkich dzikich krajobrazach jakie widziałyśmy podczas całej podróży to było jak parodia życia;))Wieczorem poprzechadzałyśmy się po kasynach, które też dalekie były od moich wyobrażeń- raczej nastawione na masówkę, a następnie grzeczniusio poszłyśmy spać...

Kolejnego dnia do 14stej wylegiwałyśmy się w łóżku, myśląc z przerażeniem co czeka nas na ulicach. Następnie poszłyśmy wsunąć spóźnione śniadanko, a wieczorkiem ustawiłyśmy się z moim kumplem z liceum- Tomkiem, który od wielu lat mieszka w Vegas (Dzięki bogu, że mamy naszą-klasę;)))w każdym miejscu można się z kimś ustawić!) Tomek miał przybyć z żoną Kasią-ale Kasia musiała być w pracy :(, więc przybył z kolegą Markiem, który na codzień mieszka we Francji. Zaczęło się niewinnie od naleśników francuskich w wieży Eifla i winka, a potem tych winek bylo coraz więcej i więcej;)) a potem było karaoke i całe Vegas nasze;) drina gonił kolejny drin, humory dopisywały, smiechu była kupa, były wygłupy i idiotyczne fotki, które dzisiaj przywołują wspomnienie tego wieczoru! Wypiliśmy ciut za dużo, a może i nie jak na spotkanie po tylu latach. Chłopaki grzecznie powędrowały do domu ...a dziewczynki niegrzecznie powędrowały do klubu w Bellagio;)) Tańce skończyły się o 5 rano,a my wystrojone w sukienusie postanowiłysmy udać się na skróty do hotelu-skończyło się turlaniem pod płotem, w tych sukienusiach;)) bo tam nie było przejścia!!! I już miałyśmy się udać do pokoju kiedy to dopadł nas...głód straszliwy...więc do pokoju dotarłyśmy o 7 rano...ale za to mniej głodne;))

Tego dnia mieliśmy jeszcze jechać coś zwiedzać ale my z Oleńką kimałyśmy z tyłu w samochodzie i ciocia postanowiła nas oszczędzić:)

Po powrocie z Vegas ciężko nam było dojść do siebie, a tu czekała kolejna imprezka-urodziny Mara- tak się fantastycznie złożyło, że trafiłyśmy z przylotem !

Więc impreza Mara przebiegła zgodnie z planem, byli sami swoi, a momentami były chwile grozy-kto był, ten wie o czym mowa;))))

Kolejnego dnia czekało nas kolejne bardzo przyjemne spotkanko- z moim kolegą poznanym parę lat temu w Sopocie, któż by się wtedy spodziewał, że spotkamy się po latach w Californi...

Z Maćkiem żałuję, że nie było więcej okazji się spotkać- było strasznie sympatycznie i poopowiadał nam całkiem uczciwie o prawdziwym życiu w Stanach i o ludziach. No i ogólnie był teraz dla mnie zupełnie innym człowiekiem, niż wtedy w Sopocie- znowu towarzyszyło to fajne uczucie, że jednego dnia poznajesz kogoś w jednym zakątku świata, a za parę lat spotykasz go w zupełnie innym, i wtedy jest jakis taki dziwny sentyment. Połaziliśmy po Huntington, po molu, po deptaku i już trzeba było się żegnać. Ci wszyscy fajni ludzie sprawiają, że wyjazdy do USA mają troszkę inny wymiar więc jeszcze raz dzięki Wam, bo bez Was nie było by to samo! Pozdrawiamy Was: Ciocię Bo, Wuja Al-a, Patryka, Marka, Mateusza, Tomka , Maćka i Adama, a także Martę, Żółtą ;), Becky i Iwonę!Do następnego wariaty;)))!!!