środa, 20 maja 2009

Jak to się wszystko zaczęło???

Jak to się zaczęło?Skąd taka pasja? Jak się tym zaraziłam?

Podróże towarzyszyły mi już od dziecka- właściwie jeszcze zanim przyszłam na świat, tułałam się gdzieś po oceanach w brzuchu mojej mamy, która towarzyszyła mojemu tacie w rejsach, można by rzec -wyssałam to z mlekiem matki;)

W naszym domu od zawsze było mnóstwo książek o nurkowaniu, podróżach, oceanach, zwierzętach i roślinach, a tato- kiedy akurat był w domu-czytał nam na dobranoc "W pustyni i w puszczy" lub "Robinson Crusoe", co już w jakis sposób pobudzało naszą wyobraźnię, a dodatkowo pobudzały ją trofea, jakie tato przywoził ze sobą z każdego rejsu- ech, dla dziecka to są rzeczy, które zapadają w pamięć na całe życie. Kompasy, finki-to były prezenty jakimi nas obsypywał, a potem udawaliśmy się na dzikie wyprawy do tropikalnych lasów turawskich, szlakiem ambon i paśników;)))

Kiedy miałam 4,5 i 6 lat , a moja siostra zaledwie 1, 2 i 3, towarzyszyłyśmy naszemu tacie w rejsach- 3 razy po miesiąc- to była dla nas niesamowita frajda!Tym bardziej, że dalekie były od luksusowych statków pasażerskich- statki towarowe! Do dzisiaj pamiętam prawie wszystko-to były niesamowite przeżycia!Bawiłyśmy sie wśród ładowni, przesiadywały na mostku wypatrująć delfinów i rekinów, i słuchałyśmy historii o piratach;) Najbardziej zapadły mi w pamięci podróż na Kubę i do Tunezji, oraz płynięcie rzeką Mississippi do Stanów!

Kolejne ileś lat wakacji- mój tato zawsze starał się wykombinować przyjazd do domu na wakacje, gdyż mama miała urlop w szkole, a my wolne od szkoły- spędzaliśmy wtedy w Jugosławii pod namiotem. To były czasy- 4ro osobowa rodzina gnieżdżąca się w małym namiociku i jeżdząca do Jugosławii garbusem!Ale żaden kraj europy, nie podobał i nie podoba mi się bardziej niż ten!Co roku spedzaliśmy nasze wakacje gdzieś w europie-byle by nad morzem, i tym samym przejechaliśmy ją prawie cała z małymi wyjątkami. Tak było do roku, w którym skończyłam lat 18ście- ostatnie wspólne wakacje spędziliśmy na Majorce. Od tamtej pory biorę los w swoje ręce i podróżuję ile się da...

Vegas, Huntington Beach i Costa Mesa!

Pamiętam rok temu kiedy przybyłam do Stanów po raz pierwszy, a właściwie po raz drugi-ale ten pierszy to raczej tylko muśnięcie;) byłam pod jakimś tam wrażeniem chociaż nie jestem wielką fanką tego kraju. Tym razem amerykanie dali się we znaki już na lotnisku na Fiji.Jakiś bufon wsadzał swój nos w mój nadbagaż dając mi swoje dobre rady. No ale kiedy to okazało się, że samolot do USA leci prawie pusty, przekroczyłyśmy już wszelkie normy moralne, ku ogólnemu oburzeniu, zajmując po 2 miejsca każda!;)))

Ogólnie cieszyłam się na spotkanie z ciocią Bo i na odwiedzenie paru znajomych oraz, że będę mogła to wszystko pokazać Oli.

Wreszcie cywilizacja- dom, łóżko, łazienka i ....domowe obiadki;))

Cieszyłyśmy się na samą myśl, że czeka nas 3 dniowy wypad do Vegas- światowej stolicy rozrywki, hazardu i kasyn!

Już pierwszego dnia pobytu poleciałyśmy się spotkać ze znajomymi- ekipa sprzed roku w stanie prawie nietkniętym czekała w pełnej gotowości. Ach te imprezy zawsze będziemy miło wspominać- kupa śmiechu i radości towarzyszą zawsze tym spotkaniom! Było też parę niespodzianek np. okazało się, że na imprezie jest dziewczyna z Opola, która jest sąsiadką Oli albo inna, która była sąsiadką mojej przyjaciółki- tak więc ekipa opolska urosła jeszcze bardziej w siłę! Potem zrobiliśmy wypad do klubu żeby móc uczcić imieniny Patryka- ach, że też się tak świetnie złożylo:)Kolejny dzień o ile dobrze pamiętam to był pełny chillout i pakowanko do Vegas.

Do Vegas pojechaliśmy autem- razem z ciocią Bo i wujkiem Al-em, jak zawsze było miło i wesoło.

Vegas. Nie powiem-w pierwszej chwili ten kolorowy kicz naprawdę robi wrażenie. Miasto wygląda jak żywy Disneyland. Wszystko postawione ku uciesze turystów. Hotele, kasyna oraz miniatury najbardziej znanych budowli na świecie jak wieża Eifla czy Statua Wolności.

Na mnie i Olę czekał piękny, ogromny apartament, z oknem na najsłynniejsze kasyno na świecie-bellagio i na słynne fontanny. Byłyśmy wdzięczne cioci i wujkowi za taką niespodziankę.

Zaczęłyśmy zwiedzanie Vegas już w dzień- tak jak mówiłam wcześniej- mój zachwyt i emocje opadały z minuty na minutę. Był to światowej sławy kicz i miejsce kultu nafaszerowanych hamburgerami głupków- chociaż i tak uważam, że raz w życiu zobaczyć to warto, żeby samemu sobie ocenić. Nie mogłyśmy wyjść z podziwu dla tak masowego zlotu idiotów w jedno miejsce. Jak muchy do lepu;)) A jeśli myślicie, że bujające się jak rezusy tłuściochy, obżerające się McDonaldsem, "jołujące", noszące olbrzymie pozłacane kajdany to tylko amerykańskie teledyski, to z przykrością muszę stwierdzić, że w Vegas ma to miejsce na żywo i nie jest to stworzone na potrzeby raperskich clipów. Z tej całej niemocy chodziłyśmy śmiejąc się do łez- po prostu ciężko opisać to wszystko. Może jest to super miejsce na wypad ze znajomymi w celach czysto imprezowych, ale po tych wszystkich dzikich krajobrazach jakie widziałyśmy podczas całej podróży to było jak parodia życia;))Wieczorem poprzechadzałyśmy się po kasynach, które też dalekie były od moich wyobrażeń- raczej nastawione na masówkę, a następnie grzeczniusio poszłyśmy spać...

Kolejnego dnia do 14stej wylegiwałyśmy się w łóżku, myśląc z przerażeniem co czeka nas na ulicach. Następnie poszłyśmy wsunąć spóźnione śniadanko, a wieczorkiem ustawiłyśmy się z moim kumplem z liceum- Tomkiem, który od wielu lat mieszka w Vegas (Dzięki bogu, że mamy naszą-klasę;)))w każdym miejscu można się z kimś ustawić!) Tomek miał przybyć z żoną Kasią-ale Kasia musiała być w pracy :(, więc przybył z kolegą Markiem, który na codzień mieszka we Francji. Zaczęło się niewinnie od naleśników francuskich w wieży Eifla i winka, a potem tych winek bylo coraz więcej i więcej;)) a potem było karaoke i całe Vegas nasze;) drina gonił kolejny drin, humory dopisywały, smiechu była kupa, były wygłupy i idiotyczne fotki, które dzisiaj przywołują wspomnienie tego wieczoru! Wypiliśmy ciut za dużo, a może i nie jak na spotkanie po tylu latach. Chłopaki grzecznie powędrowały do domu ...a dziewczynki niegrzecznie powędrowały do klubu w Bellagio;)) Tańce skończyły się o 5 rano,a my wystrojone w sukienusie postanowiłysmy udać się na skróty do hotelu-skończyło się turlaniem pod płotem, w tych sukienusiach;)) bo tam nie było przejścia!!! I już miałyśmy się udać do pokoju kiedy to dopadł nas...głód straszliwy...więc do pokoju dotarłyśmy o 7 rano...ale za to mniej głodne;))

Tego dnia mieliśmy jeszcze jechać coś zwiedzać ale my z Oleńką kimałyśmy z tyłu w samochodzie i ciocia postanowiła nas oszczędzić:)

Po powrocie z Vegas ciężko nam było dojść do siebie, a tu czekała kolejna imprezka-urodziny Mara- tak się fantastycznie złożyło, że trafiłyśmy z przylotem !

Więc impreza Mara przebiegła zgodnie z planem, byli sami swoi, a momentami były chwile grozy-kto był, ten wie o czym mowa;))))

Kolejnego dnia czekało nas kolejne bardzo przyjemne spotkanko- z moim kolegą poznanym parę lat temu w Sopocie, któż by się wtedy spodziewał, że spotkamy się po latach w Californi...

Z Maćkiem żałuję, że nie było więcej okazji się spotkać- było strasznie sympatycznie i poopowiadał nam całkiem uczciwie o prawdziwym życiu w Stanach i o ludziach. No i ogólnie był teraz dla mnie zupełnie innym człowiekiem, niż wtedy w Sopocie- znowu towarzyszyło to fajne uczucie, że jednego dnia poznajesz kogoś w jednym zakątku świata, a za parę lat spotykasz go w zupełnie innym, i wtedy jest jakis taki dziwny sentyment. Połaziliśmy po Huntington, po molu, po deptaku i już trzeba było się żegnać. Ci wszyscy fajni ludzie sprawiają, że wyjazdy do USA mają troszkę inny wymiar więc jeszcze raz dzięki Wam, bo bez Was nie było by to samo! Pozdrawiamy Was: Ciocię Bo, Wuja Al-a, Patryka, Marka, Mateusza, Tomka , Maćka i Adama, a także Martę, Żółtą ;), Becky i Iwonę!Do następnego wariaty;)))!!!

niedziela, 22 marca 2009

WYPRAWA OD AUSTRALII PRZEZ NOWA ZELANDIE I FIJI AZ PO USA

OD CAPE TRIBULATION PO BYRON BAY W CZASIE TRWANIA NAJWIEKSZYCH POWODZI I POZAROW
Nadszedl dzien wielkiego pakowania-za 2 dni mialysmy wyruszyc w podroz zycia-podroz po wybrzezu Australii!Jedyne co bylo zabukowane to lot z Sydney do Cairns oraz lot z Brisbane do Sydney , posiadalysmy tez sporzadzony na swistku papieru plan podrozy. Mialysmy 11 dni I 3000km do pokonania I zero bladego pojecia na co tak naprawde sie pisalysmy!Tomek zakreslil nam na mapie miejsca,do ktorych koniecznie mialysmy dotrzec ale powatpiewal,ze ten plan zostanie zrealizowany w tak krotkim czasie.
Nasz landlord(wynajmujacy) –komplikowal nam zycie przed samym wyjazdem-wylot byl 11go wiec chcialysmy wyprowadzic sie z mieszkania 11go ok. 5 rano,myslalysmy ,ze posprzatamy I zdamy dzien wczesniej pokoj a on odda nam depozyt I pozwoli przespac 1 noc-niestety mialysmy pierwszy problem-musialysmy sie wyprowadzic 10go do godz 17stej.Landlord tlumaczyl,ze nie ufa nikomu na tyle zeby oddac pieniadze przed otrzymaniem kluczy-ja mysle,ze on lubowal sie w komplikowaniu zycia wszystkim gdyz mial swoje problemy! Nie mialysmy pomyslu gdzie przenocujemy ostatnia noc,glupio jest tak kogos poprosic o przenocowanie szczegolnie ,ze wszystkich znalysmy najwyzej pare miesiecy. 10go rano zaczelysmy pakowanie ale szlo nam bardzo opornie-posiadalysmy zdecydowanie za duzo rzeczy,ktore nie miescily sie nam do toreb. Nie planowalysmy zabierac wszystkiego ze soba ale nie mialysmy pojecia gdzie moglybysmy caly ten majdan zostawic!Godzina uplywala za godzina a w naszym pokoju panowal kompletny chaos-nasi wspolmieszkancy kiwali tylko glowami z politowaniem lub wybuchali smiechem. O 15stej wcale nie bylo lepiej ale mialysmy plan nikczemny-udac ,ze mamy gdzie przenocowac,wrocic do domu wieczorem I przespac sie na kanapie w salonie a rano pojechac na lotnisko-niestety nasz wynajemujacy byl wyposazony w 6 zmysl gdyz krecil sie po domu nie dajac nam szansy na realizacje naszego chytrego planu. Pakowalysmy dobytek 4 miesiecy , wszystko nalezalo do rzeczy kategorii: najpotrzebniejsze!;) Po 5 godz mialysmy dosyc. Wszystko zostalo upchniete jakims cudem. Ale co my mialysmy zrobic ze soba do rana-tulac sie po Sydney,bukowac hotel czego nie bralysmy pod uwage wczesniej,nie spac?????
Na szczescie para Wlochow –Roberta I Fabio powiedzieli ,ze nie ma problemu jesli czesc rzeczy na czas naszej wloczegi pozostawimy w ich pokoju-ratowali nam zycie gdyz bylo tego z jakies 30kg! Mialysmy jeszcze jeden problem-Ola myslac,ze jej karta do bankomatu zostala skradziona-zablokowala ja dzien przed podroza,co laczylo sie z tym ,ze trzeba bylo przetransferowac jej pieniadze na moje konto gdyz bank nie mogl wydac duplikatu w tak krotkim czasie!
Na to wszystko ni stad ni z owad wpadla sie z nami pozegnac nasza kolezanka-Katia-Brazylijka rodem z Rio!Przekochana bestia,wesola I zabawna I zawsze pelna optymizmu! Widzac nasze manele zapytala nas co mamy zamiar zrobic I gdzie sie przespimy ,a my z zaklopotanymi minami odpowiedzialysmy,ze nie mamy pojecia. Nie bylo rozmowy.Katia z usmiechem zakomunikowala ,ze spac bedziemy u niej,ze kupi jakies wino pozegnalne;) I zebysmy nie smialy protestowac. Szczerze mowiac nic lepszego w tej sytuacji przytrafic sie nam nie moglo-Katia mieszkala jakies 15scie minut od nas! Zastanawialysmy sie jak to jest mozliwe ,ze pomaga nam osoba ,ktora praktycznie nas nie zna-z Katia znalysmy sie stad, gdyz kiedys ,zanim zostala wyrzucona za nazwanie landlorda durniem(co zreszta bylo jak najbardziej trafne;))zamieszkiwala pokoj w naszym domu,ale mialo to miejsce zanim my sie tam pojawilysmy -poznala nas odwiedzajac stare smieci I rozbawial ja fakt ,ze mamy tak samo na imie-no coz bezproblemowy Brazylijski temperament-a wpadla sie tylko pozegnac I to jeszcze sama nalegala-kochana Katia! Postanowila pomoc nam tez przeniesc nasze rzeczy-postanowilysmy sie wszystkie 3 nie trudzic az tak wiec wozkiem z supermarketu przemierzalysmy cala dzielnice-tu na Bondi Junction nikogo to juz nie dziwilo.
Przenioslysmy rzeczy do Katii,I wrocily na stare smieci sie pozegnac a potem kupilysmy winko I pomaszerowaly do Katii. Humory dopisywaly ale trzeba bylo isc spac zeby wstac na 4:40 gdyz autobus na lotnisko wyjezdzal o 5:03!
Masakra!Otworzylam oczy o 4:50 ,zerwalam sie na rowne nogi a potem Olke-bieglysmy zaspane ile sil –niestety tych sil po winku I 3 godzinnym snie nie bylo , nie mialysmy pewnosci czy sie wyrobimy wiec pojechalysmy taxowka.Bylo nam glupio gdyz wybieglysmy od Katii pozostawiajac niezly bajzel. Bylysmy nieprzytomne , zaspane,zmeczone , czyli w wysmienitej formie zeby zaczac trudna 11-sto dniowa wyprawe;) Rewelacja ,ale to chyba dla nas typowe;))(Tydzien przed wyjazdem do Australii trwal ku przerazeniu wszystkich nasz maraton pozegnalno-imprezowy I takze odsypialysmy w samolocie;))
Lot do Cairns(polnocny –wschod)trwal krotko .Wyladowalysmy. Pierwsza dala sie we znaki zmiana klimatu- tropikalny gorac I wysoka wilgotnosc. Stalysmy na lotnisku zastanawiajac sie gdzie znajduje sie wypozyczalnia w ktorej mamy odebrac samochod-hmm zdawalo nam sie ,ze na lotnisku-durne baby nie mialysmy nawet zapisanego numeru-nic kompletnie nic, a na dodatek nikt o takiej firmie nie slyszal!W koncu znalazl sie taxowkarz,ktory mial pojecie wiec zawiozl nas z 10 min drogi od lotniska. W wypozyczalni dopelnilysmy formalnosci I piekny zielony van Jucy byl nasz. Piekny zielony van ,wyposazony w spanie,umywalke I kuchenke gazowa, pare krzeselek kempingowych, z prowokacyjnie rzucajacym sie w oczy napisem:Jucy! Jeszcze po przestrogach naszych znajomych o kangurach pchajacych sie prosto pod kola- wykupilysmy najwyzsze ubezpieczenie-tak przezorny zawsze ubezpieczony! Zmasakrowane po dniu poprzednim mialysmy ruszyc w dalsza droge! Moze wszystko to wydaje sie Wam proste,ale nawet sam fakt ,prowadzenia pierwszy raz auta po lewej stronie w dodatku automatu I do tego vana zmuszal nas do natychmiastowego sie przestawienia. Trzeba bylo zwyczajnie wsiasc I jechac. Ola wsiadla za kierownice I pojechalysmy. Aha musze dodac ,ze w tym czasie pol Australii stalo w ogniu-ogromne pozary w Victorii a drugie pol pod woda-najwieksze powodzie od parudziesieciu lat-I ta druga polowa to bylo wlasnie miejsce naszej wyprawy-Queensland! Jeszcze w wypozyczalni przestrzegano nas zeby raczej zjezdzac w dol I nie ryzykowac jechaniem w gore bo czesc drog jest zalanych I mozemy zostac odciete I nie miec jak wrocic! I co zrobilysmy- poszukiwaczkom adrenaliny nie w glowie bylo rezygnowac wiec pognalysmy na polnoc-cel: Cape Tribulation-lasy tropikalne! Jadac wyobrazalysmy sobie,co by bylo gdyby gdzies w srodku junglii cos nam sie zepsulo-bedziemy same zdane na siebie,prawdopodobnie nie bedzie tam nawet zasiegu by dodzwonic sie po jakas pomoc-no ale liczylysmy na lut szczescia!
Jadac na polnoc krajobraz stawal sie coraz bardziej dziki a temperatura coraz wyzsza. Pierwszy przystanek:Port Douglas-miasteczko o niebywalym uroku,male kameralne z portem pelnym lodeczek. Nie zatrzymalysmy sie na dlugo chcac dotrzec przed zmierzchem do najbardziej wysunietego na polnoc punktu naszej podrozy. Nastepnie zatrzymalysmy sie w Daintree- miejsce,w ktorym az roi sie od krokodyli I tak jak u nas w Europie znaki przestrzegaja przed jeleniami wbiegajacymi na jezdnie – tu ostrzegano przed krokodylami.Ach jakaz bylaby frajda zobaczyc jakiegos na zywo!
Nieopodal miejsca ,w ktorym zaparkowalysmy znajdowala sie malutka przystan,z ktorej odbywaly sie rejsy po rzece Daintree- chwila zastanowienia I decyzja byla podjeta-plyniemy. Wlasciciel lodzi motorowej nie mial juz wiecej klientow tego dnia wiec zabral tylko nas. Plynelismy rzeka , dookola ktorej w dzikim tropikalnym gaszczu czaily sie krokodyle. Nie zastanawiajac sie dlugo zapytalam sie czy zdzrzaja sie tu jakies wypadki- czlowiek szuka jakis wrazen I przychodza mu takie rzeczy do glowy-na to padla odpowiedz ,ktorej sie nie spodziewalysmy-nie dawniej niz 3 dni temu krokodyl zaatakowal chlopca,ktory wraz z bratem bawil sie stojac po kolana w rzece-po chlopcu pozostalo tylko wspomnienie. Ta historia przemawiala do nas tym bardziej ,ze o tym wypadku mowiono na okraglo w radiu. Nagle nasz przewodnik wylaczyl silnik I podplynelismy blizej zarosli,podal nam lornetke I powiedzial gdzie patrzec-nie moglysmy uwierzyc wlasnym oczom-na brzegu,zamaskowany wsrod galezi I krzakow wylegiwal sie okolo 2 metrowy krokodyl!Pierwszy raz moglam ogladac to bydle w jego srodowisku naturalnym- patrzac na ta bestie odechcialo nam sie samotnie zapuszczac w zarosla na tych terenach. Plywalismy jeszcze jakies pol godziny po rzece ale nie udalo nam sie wypatrzec wiecej krokodyli-pewnie gdyby tylko wsunac noge do rzeki zaraz jakis by sie znalazl ale nie garnelysmy sie do takich prowokacji;) Udalo nam sie jeszcze zobaczyc rzadko spotykany gatunek ptaka- Frog bird-ptak do zludzenia przypomional ropuche. Po rejsie ruszylysmy w dalsza droge- aby dotrzec do Cape Tribulation nalezalo sie przeprawic przez rzeke czyms w rodzaju plywajacej platformy. Od momentu przeprawienia sie achom I ochom nie bylo konca-jechalysmy przez najprawdziwszy las tropikalny,palmy,zwisajace liany,bananowce I setki innych roslin tworzyly dziki krajobraz. Pielysmy sie w gore po serpentynach, zjezdzajac co jakis czas na punkty widokowe-przed nami Australia odkrywala teraz swoje drugie oblicze-dzikiej I nieujarzmionej krainy ,w ktorej roilo sie od gatunkow zwierzat –mordercow nigdzie indziej nie spotykanych. Dotarlysmy do Cape Tribulation – dalej pchali sie juz tylko posiadacze jeepow 4#4.
W Cape Tribulation mozna bylo zapomniec o jakichkolwiek oznakach cywilizacji-nie mialy zasiegu komorki i nie bylo internetu. Krazylysmy po Cape Trib nie do konca wiedzac czy 2 kempingi I istna dzungla to wszystko czy tez jest cos co przypomina jakies male miasteczko-a wiec to bylo wszystko,w dodatku bylo po sezonie I niewiele smialkow zapedzalo sie tutaj, a do tego trwala powodz. Musialysmy znalezc jakies bezpieczne miejsce do spania w sensie do zaparkowania Jucy-niestety w calej Australii poza wyznaczonymi kempingami ,spanie w kamperach jest zabronione I wlepiaja za to solidne mandaciki ,a my jezdzilysmy domem na kolkach zeby koszty byly mniejsze. Byl jeszcze jeden problem-marzyl nam sie prysznic . Kiedy zaczelo sie sciemniac sceneria byla jak ze strasznego filmu- Ola co jakis czas odwolywala sie do filmu “Woolf Creek” o zaginieciach I morderstwach turystow w Australii,opartym na faktach- mi przypominaly sie filmy “Teksanska masakra” I “Droga do nikad”- cos wisialo w powietrzu…wcale nie czulysmy sie szczegolnie bezpiecznie- bylysmy dwie na koncu swiata…
Zdecydowalysmy sie wbic sie na kemping z partyzanta I wziac prysznic –udalo sie przemknac niezauwazenie a potem powrocic do auta , bylo juz totalnie ciemno ale dosc wczesnie, glowilysmy sie gdzie najlepiej zaparkowac auto zeby sie przespac-czy na jakims dzikim parkingu gdzie nie ma zywej duszy czy tez blizej ludzi kolo kempingu ryzykujac mandatem. Wbic sie na kemping nie bylo jak gdyz pojawily sie oznaki cywilizacji-kamery!:) Pierwsze co postanowilysmy to siasc I sie zrelaksowac przy drinku, zamowilysmy po jednym . Kempingowa knajpa byla tez jedyna okazja zeby naladowac baterie do aparatow-niestety czasami rzeczy proste zamieniaja sie w rzeczy bardzo skomplikowane-szczegolnie kiedy nie ma sie dostepu do zadnej elektycznosci-bylysmy zmuszone poprosic barmana o podlaczenie do kontaktu ladowarek-w tym czasie saczac cidera obmyslalysmy plan na dzien nastepny. Wszystko to brzmi banalnie I ciezko oddac slowami jak trzeba sie nameczyc I nakombinowac zeby wziac prysznic po calym dniu jazdy I lazenia po dzungli,kiedy jest sie brudnym I zmeczonym, jak naladowac durna baterie kiedy mieszka sie w aucie…( z dnia na dzien okazywalo sie ile wygod zyciowych nie docenialysmy;)a teraz trzeba bylo zacisnac zeby I radzic sobie w kazdych warunkach)Kolejna rzecza,ktorej trzeba bylo pilnowac bylo tankowanie auta zawczasu, gdyz stacje byly oddalone od siebie nierzadko o paredziesiat kilometrow.
Siedzac tak I rozmyslajac nawet sie nie zorientowalysmy jak jeden po drugim dosiadali sie do nas przedziwni ludzie-postacie z filmu-przysiegam-po pierwsze byli troszke podpici-po drugie kazdy z nich mial cos nie tak w wygladzie- ktos mial blizny,ktos tatuaze,inny byl wzrostu karla z dluuuuuugim nosem,inny mial jakas dysfunkcje I nie mowil- w dodatku wygladalo na to ze wszyscy sa ze soba jakos spokrewnieni. Byli tam ludzie zatrudnieni na kempingu,byl facet z jedynej stacji benzynowej, facet ze sklepu,barmanka –ekipa jak z horroru-byli to ludzie w roznym wieku I z roznych pochodzenia- zadawali nam mnostwo pytan-pytali o podroz I czym sie zajmujemy a w naszych glowach rodzily sie historie ,ze gdyby cos nam sie stalo nikt w zyciu sie o tym nie dowie, nie wiedzialysmy ani kim sa ani czym sie zajmuja ani jakie maja wobec nas zamiary-pozostalo nam wierzyc,ze nic zlego sie nam nie przytrafi. Po jakims czasie ekipa sie rozeszla I towarzystwo dotrzymaywal nam 50-cio I 38smio letni Australijczycy oraz 2 Francuzow-turystow takich jak my. Opowiadalysmy im o naszym planie podrozy,napomnknelysmy tez ,ze jeszcze przed wylotem z Australii chcialybysmy na zywo zobaczyc rekiny,krokodyle I jadowite weze-I na to jeden z Australijczykow zerwal sie na rowne nogi I zaproponowal nam spacer przez dzungle na plaze bo tam w nocy mozna bylo spotkac krokodyle I zaobserwowac zerujace rekiny-bylysmy wniebowziete ,a Francuzi lekko przerazeni-Australijczyk skoczyl po latarke I ruszylismy. Byla polnoc,dzungla wydawala niesamowite odglosy-piski ptakow,cykanie cykad,syki,gwizdy,trzepot skrzydel,spadajace kokosy- wprowadzaly mroczny nastroj. Najpierw 15 min maszerowalismy przez jakies podmokle tereny wypatrujac krokodyli-potem znalezlismy sie na plazy-niestety po krokodylach ani sladu natomiast tafla wody lamala sie w wielu miejscach-kazano nam obserwowac- ponoc to rekiny zerowaly blisko brzegu zapuszczajac sie tu za rybami-wszystko to oswietlalo swiatlo ksiezyca-niesamowite-stalysmy probujac zapamietac te chwile-ciezko opisac czym jest prawdziwa dzungla-niesamowita bujna roslinnosc, mnostwo zwierzat do tego dochodza odglosy,zapachy I gorac pomieszany z wilgotnoscia typowa dla strefy podrownikowej.
Australijczyk mowil,ze pewnego dnia jeden z turystow z kempingu poszedl spac na plaze no I zostal zjedzony przez krokodyla, kolejny brodzil w rzece po kolana I skonczylo sie tylko na pogryzieniu -mial chlopina szczescie . Zdalysmy sobie sprawe,ze maszerujemy w srodku nocy po dzungli w odleglym od domu zakatku swiata ,o ktorym wiemy tyle ile pisza przewodniki,ze na nocna eskapade poszlysmy z czterema nieznajomymi facetami ,ze w tym wszystkim mamy wiecej szczescia niz rozumu-wyprawa byla swietna przygoda ale ilez rzeczy mogloby sie zdazyc gdybysmy zle trafily…
Wrociwszy na kemping pokazano nam jeszcze miejsca, w ktorych zamieszkiwaly ogromne pajaki I rozne jaszczurki-zawsze pasjonowal mnie dziki swiat zwierzecy wiec sprawialo mi to wielka radosc. Nastepnie pozegnalysmy sie I podziekowalysmy I padlo pytanie,ktorego sie spodziewalysmy: czy mieszkamy tu na kempingu-oczywiscie –odpowiedzialysmy I czmychnelysmy jak najszybciej w strone naszego vana. Zaparkowalysmy ostentacyjnie pod sklepem naprzeciwko glownego wejscia na kemping- tam bylo najbezpieczniej-jesli wogole bylo-zapadlysmy w sen…
Obudzilysmy sie rano prawie nie mogac oddychac-upal I duchota dawaly sie we znaki- mysle,ze nie brakowalo duzo a udusilybysmy sie jak jakies sledzie w konserwie, trzeba bylo przeskoczyc na siedzenie kierowcy I odjechac jak najpredzej zanim ktokolwiek sie zorientuje,ze spalysmy w aucie a przede wszystkim trzeba bylo wlaczyc klimatyzacje …
Zaparkowalysmy na parkingu. Sniadanie bylo straszna prowizorka gdyz do dyspozycji mialysmy jeden palnik gazowej kuchenki I niewielki wybor produktow.
Po tym jak prawie ugotowalysmy sie w nocy marzylysmy o kapieli w oceanie I relaxie na plazy…
W Cape czekala jeszcze jedna “atrakcja”-pod zadnym pozorem nie wolno bylo kapac sie w oceanie- gdyz byl to sezon meduz-meduz,ktore sa bardzo male ale kiedy poparza, czlowiek ma ok 10 minut na walke ze smiercia!
Postanowilysmy wiec nie plywac ze wzgledu na meduzy ,a jesli to nie meduza bedzie probowala Cie unicestwic to zawsze moze byc to rekin, ani tez nie kapac w rzeczkach pelnych krokodyli –pozostal nam spacer po plazy I zrobienie kilkudziesieciu zdjec. Plaze Cape Trib byly chyba najpiekniejszymi plazami ,ktore widzialysmy w Australii- byly dzikie, na bialym piasku rosly palmy, otoczone lasami tropikalnymi I do tego nie bylo na nich nikogo!
Byl najwyzszy czas ruszac w dalsza droge. Piekne widoki kusily co chwile zeby stanac I zrobic zdjecie.
Krajobraz zmienial sie co pare kilometrow.Nastepny przystanek w Cairns.
Jeszcze przed samym Cairns udalo nam sie zobaczyc cale pole kangurow-fajny widok-w koncu kazdy kto udaje sie do Australii marzy o tym zeby spotkac te wszystkie najbardziej charakterystyczne zwierzeta jak kangury,koale,emu, rekiny,krokodyle itd. Staly sobie jak jakies kroliki czy pospolite sarny na polu I bylo ich kilkadziesiat!
W Cairns pierwszy przystanek :supermarket!Trzeba bylo zrobic zapasy wody I zjesc cos normalnego!
Nastepnie wjechalysmy do miasta-miasto bylo nieduze I niebrzydkie ale za to jakies malo przyjazne. Na ulicach bylo bardzo duzo Aborygenow- w Sydney trzymali sie oni raczej z dala od centrum I byli widoczni tylko na poszczegolnych dzielnicach –tu natomiast byli wszedzie I wygladali dosc agresywnie. Znalazlysmy parking I zaczelysmy poszukiwania jakiegos prysznica- szczerze mowiac byl to dopiero 2 dzien ale jesli walka o kapiel ma wygladac tak codziennie to ja dziekuje! Ku naszemu zaskoczeniu po przejsciu kilkudziesieciu metrow naszym oczom ukazala sie laguna- kapielisko z plaza piaszczysta I lazurowa woda, oddalone tylko parenascie metrow od oceanu w dodatku bylo wolne od oplat I wyposazone w prysznice- nawet nie wiecie jak cieszyl nas ten fakt-wylegiwalysmy sie w wodzie przez jakies 2 godziny,patrzac na ocean ,bylo juz dawno po zachodzie slonca. Po wszystkim wzielysmy prysznic, zjadly I zadzwonily do domow ,zeby sie zameldowac z kolejnego punktu trasy, I ruszylysmy dalej-byla juz 22ga .
Mialysmy w planie przejechac ok 300 km ale po ok 100 padalysmy ze zmeczenia-po calym dniu w upale I za kierownica dopadla nas niemoc-musze Wam jeszcze jedno wyjasnic-Australijski Highway-cos w rodzaju tutejszej drogi expresowej jest tylko jeden,wzdluz wybrzeza I posiada po 1 pasie w kazdym kierunku, nie sposob pomylic drogi-jedynie mozna pojechac w przeciwnym kierunku, jadac przewaznie przez ok 150 km nie widzi sie zadnych domow ani stacji,mija sie moze ze 2 auta ,a moze nie. Jezdzenie w nocy bylo malo przyjemne- jechalo sie przez kompletna dzicz, nie bylo niczego I nikogo, dookola dziki gaszcz wiec w razie czegokolwiek mozna strzelic sobie w glowe,radio przestawalo odbierac,komorka nie miala zasiegu, niejednokrotnie spokojna jazde przerywala tropikalna ulewa –a prawdziwa tropikalna bywa okrutna w skutkach, tym bardziej ,ze tereny byly juz podmokle,czesciowo zatopione a w rzekach woda byla jakies 10 cm ponizej poziomu drogi.
W koncu dotarlysmy do jakiegos miasteczka- Ayr- przejechawszy je dookola pare razy nie bardzo wiedzialysmy gdzie postawic auto I pojsc spac, o dalszej jezdzie nie bylo mowy.
W koncu na jednej z ulic domkow jednorodzinnych zobaczylysmy “Backpackers”- cos w stylu schroniska I hostelu,zazwyczaj o najnizszych cenach, posiadajace zarowno sale wieloosobowe jak I pokoje prywatne, postawienie auta gdzies w poblizu zmniejszalo ryzyko podejrzen,ze w aucie ktos spi. Przejechalysmy paredziesiat metrow I zaparkowalysmy pod jednym z domkow. Pol nocy spelzlo na wierceniu sie ,upal w aucie byl tak okrotny ,ze nie dalo sie wytrzymac, w koncu Ola postanowila wlaczyc nawiew-bylo odrobine lepiej ,zasnelysmy.
Obudzilysmy sie po 7 rano, mokre z goraca,napuchniete z potwornym bolem glowy- nie patrzac na to co powie wlasciciel domu otworzylysmy drzwi ,zeby zlapac oddech-po takiej nocy czlowiek czuje sie bardziej zmeczony niz wypoczety, chcialysmy wlaczyc klime I odjechac na jakis parking zeby zrobic sniadanie czy cos w tym stylu!
Niestety!!!Zapomnialysmy wylaczyc nawiewu w nocy I tym samym…padl akumulator- cale szczescie stalysmy w poblizu domow I innych samochodow!Pierwszy ,ktory sie nawinal byl wlasciciel domu pod ktorym bezczelnie koczowalysmy-wytlumaczylysmy na czym problem polegal ,a on bez mrugniecia okiem i z usmiechem wystartowal nam auto, potem jeszcze z nami pogawedzil I podpowiedzial gdzie jeszcze warto zajrzec .Australia-kraj ludzi pomocnych I uprzejmych bezinteresownie!
Przejechalysmy autem pare kilometrow , zjechalysmy na parking z parkiem,lazienkami I stolikami – to byla juz ogromna wygoda- mozna bylo umyc zeby,zjesc sniadanie I wyjac rzeczy do przebrania- to tez zawsze byla nie byle jaka operacja zeby dostac sie do odpowiedniej torby;)- no coz szybko poznalysmy uroki mieszkania w aucie!
Kolejny cel- Magnetic Island. Promy na Magnetic odplywaly z Townswille- male kameralne przyjazne miasteczko przypominajace Californijskie miejscowosci.
Warto dodac ,ze na cala nasza podroz mialysmy pewien dosc ograniczony budzet- a tu dochodzil parking, a tu prom ,a gdzie indziej jeszcze cos –nie zawsze cena byla taka jaka podawal przewodnik tak wiec dobra rada na przyszlosc –po obliczeniu wszystkich kosztow dodac jeszcze pol z tego- powinno starczyc!;)
Przeprawa promem na Magnetic trwala 45 minut-dla nas byla to swietna okazja,zeby podladowac telefony I baterie od aparatow chocby po jednej kresce- teraz mnie to bawi ale wtedy to byl powazny problem!Siadlysmy blisko kontaktu ,zaslaniajac ciuchami ladowarki zeby ktos przypadkiem nie wzial nas za bezdomne.
Okolo 13stej dotarlysmy na wyspe. Na przystani promow byl tez dworzec autobusowy –ale my postanowilysmy obejsc na piechote jak najwiecej sie da-zeby w tym krotkim czasie paru godzin zobaczyc jak najwiecej. Wyspa juz od samego poczatku rzucala na kolana. Bylo przepieknie- skaly, klify, bujna gorska roslinnosc a w dole piekne plaze .Magnetic mienila sie wszystkimi kolorami-blekit nieba,lazur wody, bialy I pomaranczowy piasek , soczysta zielen oraz grafitowy kolor skal I kwiaty w intensywnych kolorach. Na skalach widnialy wille – kazdy dom byl inny,kazdy dopieszczony do najmniejszego szczegolu. Przeszlo mi nawet przez mysl,ze w takim miejscu moglabym zamieszkac- ale nie wiem na jak dlugo zaspokoilby mnie ten niezmacony niczym spokoj;). Potem przemierzylysmy kawalek wyspy autobusem I dostalysmy sie na inna strone- zobaczylysmy pierwotny port I okolice, niestety robilo sie juz powoli ciemno I nie udalo nam sie dostac do miejsca,w ktorym licznie wystepuja koale I latwo jest ktoregos zobaczyc!Spieszylysmy sie zeby zdazyc na prom.
Tego samego dnia poznym wieczorem dotarlysmy do Airlie Beach- jedno z bardziej znanych Australijczykom miejsc wakacyjnych. Wlasciwie nieduza miescina- mysle , ze mniejsza od naszego rodzimego Mielna-rowniez mniej klimatowa- tam wlasnie powspominalam sobie nasze cudowne Mielno- niezastapione w moim repertuarze wakacyjnym od lat!
Po Airlie krecilo sie pare wozow policyjnych co utrudnialo nam wybor miejsca do spania- bylo pare parkingow ale byl zakaz parkowania w godzinach nocnych-hmm bedzie ciezko nie wspominajac juz o prysznicu;)
Zjechalysmy Airlie wzdluz I wszerz I postanowilysmy zjechac odrobine do portu- przy porcie byl ogromny parking , w ktorym az roilo sie od campervanow- wiele osob zostawialo tu auta udajac sie na Whitsunday Island , a wiele pewnie spalo w nich z taka sama cicha nadzieja jak my kazdej nocy-kazda noc laczyla sie z niewielka dawka stresu I adrenaliny. Wtopilysmy sie w tlum camperow I poszly spac.
Kolejnego dnia przejechalysmy do miasteczka,znalazlysmy parking I ruszylysmy w poszukiwaniu laguny , o ktorej pisal przewodnik. Poszlysmy sie takze zorientowac gdzie jest internet,popytac o wycieczki na Whitsunday I znalezc miejsce na lunch.
Z internetem przez cala podroz bylo tak ,ze gdy tylko gdzies natrafialysmy na miejsce ,w ktorym byl, nie wazne ile by kosztowal zawsze bralysmy chocby 15 minut zeby dac znac rodzicom I pogawedzic z kims znajomym!To bylo zawsze cos co wywolywalo usmiech- no tak prawde mowiac zorientowalysmy sie ze net to nasz najwiekszy nalog!;)
Staralysmy sie tez namierzyc ekipe Irlandczykow, z ktora wczesniej mieszkalysmy w Sydney-Pete,Keith,Pauline oraz Bobby I Dan, ktora odbywala ta sama podroz –z malymi roznicami. Wyruszyli tydzien przed nami I my mialysmy plan ich dogonic tylko oni caly czas znajdowali sie jakies 1000 km przed nami , nam poki co dopisywala pogoda natomiast oni jechali z deszczem-biedaczki mialy pecha totalnego, no I przemieszczali sie autobusami spiac w backpackersach-wygodniccy- kiedy my stawialysmy czola roznym przeciwnosciom;)- a takze znacznie wiecej pili I imprezowali ;)-tak znalazl sie ktos kto robil to lepiej od nas;)).
Po przejsciu miasteczka trafilysmy wreszcie na lagune- poniewaz pogoda byla sredniawa ,a w oceanie kapac nie mozna sie bylo, wszystcy wylegiwali sie na lagunie. To co od razu rzucalo sie w oczy to to,ze wszyscy byli rozleniwieni I nie przejawiali zadnego zainteresowania czymkolwiek-lezeli,spali lub siedzieli w wodzie generalnie upajajac sie bezgranicznym lenistwem I nic nierobieniem! Dolaczylysmy do grona chilloutujacych sie!Przesiedzialysmy tak pare godzin az wreszcie postanowilysmy sie zbierac.
Ogromne bylo nasze rozczarowanie kiedy okazalo sie ,ze jedynym prysznicem jest prysznic na zewnatrz. Trudno trzeba bylo zacisnac zeby po raz kolejny I wykapac sie na forum-nie bylysmy osamotnione w tej czynnosci. Najsmieszniejsze bylo to ,ze nie postanowilam zaniechac nawyku golenia nog tylko dlatego ,ze warunki temu nie sprzyjaly-skadze- namydlilam nogi I udalam sie do toalety –tam ogolilam nogi a nastepnie wrocilam pod prysznic cala w mydle I szamponie sie splukac- dama jest sie do konca- czyz nie???:))))))))
Nastepnie zabukowalysmy wycieczke na Whitsunday-udalo nam sie wyrwac w atrakcyjnej cenie wycieczke na 3 wyspy-Whitsunday-slynna z najpiekniejszej bialej plazy-Hook Island I Day Dream Island.
Snujac sie po glownej ulicy Airlie Beach zauwazylam dziewczyne,ktora stala tylem I do zludzenia przypominala mi angielke Heather , z ktora pracowalysmy na lajbie w Sydney. Nie, to niemozliwe-2000 km od Sydney! Kiedy dziewczyna sie obrocila bylam juz pewna-to byla Heather! Z okrzykami radosci dobieglysmy do niej-piszczalysmy wszystkie trzy- nie wiem czy jej zdziwienie bylo wieksze czy nasze . Okazalo sie ,ze Heather przemierzala cala Australie od paru dobrych tygodni I jechala dokladnie w przeciwnym kierunku niz my- postanowilysmy zjesc jakis obiad wspolnie , posmiac sie I powspominac! Potem umowilysmy sie na wieczor w Beaches . W koncu byly walentynki-I jak przystalo na szczesliwe singielki – postanowilysmy swietowac we trojke- a co! Impreza byla udana- my dalej nie moglysmy uwierzyc w taki zbieg okolicznosci, a potem Heather udala sie do hostelu a my do …Jucy. Kolejnego dnia Heather ruszala na polnoc a my na poludnie w kierunku Gold Coast!Poniewaz wypilam pare walentynkowych drinkow ,wyraznie zapomnialam ,ze nasze auto to nasz dom I zakomunikowalam dumnie Oli: Mam pomysl- zeby nie narazac sie policji- zostawmy tu auto do rana!- No tak to byl blond moment- umarlysmy ze smiechu- smialysmy sie przez dobre pol godziny!- takie napady smiechu czesto nam towarzyszyly w trakcie podrozy ale bywalo tez zupelnie inaczej-czasami kiedy obie slanialysmy sie na nogach ze zmeczenia, kiedy upal zwalal nas z nog, kiedy bylysmy glodne albo niewyspane albo bladzilysmy nie mogac znalezc wlasciwej drogi–nastepowaly mini kryzysy-bylo cisnienie I robilo sie nerwowo-ale nigdy nie na dlugo- w koncu to byl 4 miesiac przebywania ze soba prawie 24 godziny na dobe!
15stego lutego –kiedy wiekszosci ludzi w Europie uprzykrzala zycie ciezka zima , my udawalysmy sie na Whitsunday Island by oddac sie blogiemu lenistwu na plazy I lekko sie przysmazyc;)
Od wejscia na poklad promu wreczylysmy nasze ladowarki kapitanowi- no coz to juz stalo sie rutyna- nastepnie godziny uplywaly na plawieniu sie w wodzie I wylegiwaniu sie na plazy, na rejsie lodka z przeszklonym dnem po rafie, na nurkowaniu-w specjalnych strojach przeciwko meduzom I na plywaniu w basenie- do tego zapewnione byly posilki a my wreszcie moglysmy troszke odpoczac od jazdy !
Po wycieczce wpakowalysmy sie do auta zeby jak najszybciej zaczac jechac zanim sie calkiem sciemni. Niestety od Airlie Beach do kolejnego miejsca- Harvey Bay bylo 900km-900km niczego wartego obejrzenia- niczego wartego zatrzymania- nie mialysmy pomyslu gdzie w polowie tego dystansu zrobic przerwe. Zaczelam prowadzic auto – ujechalam jakies moze 130 km –w Autralii to jakies 2,5 godz jazdy po drogach ,przy ktorych nie ma nic I jedyna rzecza jaka wyznaczala nam cywilizacje I wprowadzala nas w euforie byl znak MC Donald-to oznaczalo ze jakas wies czy miasteczko jest w poblizu.I Dopadla mnie totalna sennosc-taka ,na ktora nie ma rady- przesiadlysmy sie I ja wgramolilam sie do tylu I poszlam spac –plan byl taki ,ze kiedy Ole zacznie dopadac zmeczenie staniemy I przenocujemy. Ola byla w transie- jak w komputerowej gierce- jechala w skupieniu …jechala…jechala…ja przebudzilam sie na moment I zapytalam jak daleko jestesmy-mialysmy za soba jakies 600km!Wtedy Ola opowiedziala mi ,ze to nie jest najlepsze miejsce na spanie gdyz jak spalam pomylila droge I wjechala w jakas boczna, nagle zauwazyla swiatla w lusterku wstecznym –wczesniej nikogo nie bylo-auto z nikad- chciala zawrocic ale auto trzymalo sie jej podejrzanie blisko az w koncu znalazla dojazd do glownej drogi I auto tak samo jak sie pojawilo tak samo zawrocilo I zniknelo-teraz obu nam skoczyla adrenalina- znowu bujna wyobraznia zaczela pracowac . Potem ze zmeczenia Ola wjechala na stacje jadac prawym pasem a nie lewym-pojawil sie na to jakis dziad brodaty straszny , w srodku nocy I przypomnial ,ze w Australii jezdzi sie po lewej stronie. Po tym wszystkim obu nam odechcialo sie spac a Ola postanowila:JADE! No I na 5 rano bylysmy 950 km od Airlie Beach!Masakra!Mialysmy to za soba! Naprawde bylam dla niej pelna podziwu –zreszta jestem do dzis !Twarda sztuka!;)
Byla 5 rano a my mialysmy niesamowita ochote na niczym niezmacony sen!Nie mialysmy nawet mapki Harvey Bay. Minelysmy jakis camping dla campervanow-rzecz polega na tym ,ze mozna zaparkowac I miec dostep do lazienek ale trzeba zaplacic min 10 dolcow od lba-minimum…
Recepcja byla zamknieta a my wycienczone-wiec na patencie wjechalysmy na kemping,zaparkowaly na przeznaczonym do tego miejscu ,skorzystaly z lazienek I poszly spac. Rano jak gdyby nigdy nic wstalysmy I udaly sie pod prysznic-niestety!-prysznice byly zamkniete na klucz- grzecznie udalysmy sie do recepcji I zapytaly ile kosztuje kapiel-5 $ brzmialo ok-zaplacilysmy nic sie nie przyznajac do tego,ze nasze auto stoi na kempingu-po kapieli poszlam oddac kluczyk a w tym czasie moja siostra -in –crime wyjechala niepostrzezenie autem, wykapane I przebrane zrobilysmy sobie sniadanko na pobliskim kempingu I udaly sie do banku I supermarketu.
Postanowilysmy zadzwonic do chlopakow z Irlandii gdyz to bylo ostatnie miejsce ,w ktorym sie zatrzymali-cieszylysmy sie na sama mysl ,ze udalo nam sie ich dogonic,bylysmy nawet troszke z siebie dumne I liczylysmy ,ze jeszcze tu sa!Niestety ich kom nie odpowiadaly wiec wyslalysmy smsa I pozostalo nam cierpliwie czekac.
Po jakims czasie byl odzew- Pete tlumaczyl mi ,ze oni sa w Harvey Bay wiec powiedzialam ,ze my tez-powiedzial ze chyba myla mi sie miejscowosci bo przeciez jeszcze wczoraj bylysmy 950 km stad! Tak bylo-ale teraz bylysmy tu- w koncu ku Peta ogromnemu zaskoczeniu znalazlysmy ich hostel. Znowu byl smiech I radosc-teraz juz nie bylysmy same-zla informacja bylo ,ze chlopaki rano juz wyjezdzaly do Brisbane a potem do Byron Bay a my mialysmy to w planie za jakies 2 dni. Najgorsza wiadomoscia jednak byla ta,ze w trakcie ich wyprawy na Fraser Island-najwieksza na swiecie wyspa piaszczysta- Pauline zlamala kregoslup kiedy jeep wybil sie na wertepach-zostala zabrana przez helikopter do szpitala, na dodatek nie miala ubezpieczenia I miala tam zostac najkrocej 3 tygodnie!Ta wiadomosc troszke nas przygnebila I postanowilysmy pojechac odwiedzic Pauline!
Posiedzialysmy z chlopakami na basenie I pojechalysmy wykupic wycieczke na ta najpiekniejsza z wysp-Fraser Island – udalo nam sie dobic targu z pania z recepcji kempingu , na ktorym przekoczowalysmy – wykupilysmy u niej wycieczke za co ona dala nam darmowy pobyt na kempingu na 1 noc- cudownie!
Wieczorem udalysmy sie z Danem I Petem do szpitala do Pauline- biedaczka byla cala napuchnieta od placzu- byla zla ,ze tak skonczyly sie jej wakacje, byla wsciekla ,ze nie moze poleciec ani do Sydney ani tym bardziej do Irlandii przez najblizsze pare tygodni-chyba ,ze wykupi 7 miejsc w 1 klasie I poleci na lezaco-ale na to nie byloby stac nikogo!
Odwiozlysmy chlopakow do hostelu I umowilismy sie ,ze spotkamy sie na Gold Coast za jakies 2 dni.
Rano poplynelysmy na Fraser- z opowiadan Irlandczykow wynikalo ,ze to byla najpiekniejsza I najciekawsza wyspa, zazdrosnie patrzyli na nasze zdjecia ,ktore swiadczyly o super pogodzie ,natomiast jedynym miejscem ,w ktorym im dopisala pogoda bylo Fraser. A nam niestety nie…
Caly dzien lalo-I w tym deszczu ta wyprawa stracila po czesci swoj urok- na wyspie poruszalysmy sie ogromnym autobusem przystosowanym to jezdzenia po grzaskim piachu I wertepach, wiekszosc ludzi ,ktora wykupila wycieczki na wiecej niz 1 dzien przemieszczala sie jeepami. Wyspa wygladala jak zachowany fragment z epoki dinozaurow- wielkie paprocie I parumetrowe paprotniki,skrzypy, palmy to tylko niewielka czesc skladajaca sie na las tropikalny, nastepnie 70cio milowa plaza I kolorowe piaski, wrak rozbitego statku I perla tej wyspy-jezioro Mc Kenzie.Jezioro z biala plaza piaszczysta I turkusowa woda-niestety w trakcie ulewy ciezko bylo to wszystko zobaczyc ;( Wracajac promem do Harvey Bay udalo nam sie zobaczyc delfiny.
Odebralysmy auto z kempingu,wziely goracy prysznic .Pojechalysmy jeszcze zrobic zakupy Pauline I pozegnac sie do szpitala a nastepnie ruszylysmy w strone Surfers Paradise. Mialysmy do wyboru-albo dojechac jeszcze tego samego wieczoru albo przenocowac na jakims parkingu I zaliczyc po drodze Noosa. Postanowilysmy ominac Noosa. Jak sie pozniej okazalo ,na cale szczescie bylysmy zbyt spiace zeby jechac do Surfers wiec stanelysmy w polowie drogi na przydroznym parkingu I poszly spac. Rano na naszej old schoolowej kuchence dalysmy rade zrobic jajecznice-prawdziwie krolewskie sniadanie-pelen wypas. A potem wskoczylysmy do Noosa. Noosa to byla przepiekna miejscowosc-jedno z 3 moich ulubionych miejsc do tej pory. W Noosa poszlysmy na szlak prowadzacy przez park wzdluz wybrzeza- zrobilysmy sobie 2 godzinny spacer I cala serie zdjec- to tam byly najladniejsze plaze-kameralne wsrod skal, wysokie klify I udalo nam sie zobaczyc wielkiego jaszczura- mial z pol metra, a najwieksza satysfakcje dalo nam zobaczenie upragnionego misia koali!Siedzial sobie taki nacpany na drzewie I wegetowal ;)
Po paru godzinach w Noosa pojechalysmy do Surfers, a w tam byli juz Pete,Dan I Bobby. Miasto bylo niezbyt rozlegle, architektonicznie dosc nowoczesne,typowo klubowo-imprezowe. Zaparkowalysmy I poszlysmy sie rozejrzec. Mialysmy w planie zostac godzine lub dwie I uciekac do Byron Bay. Przekasiwszy conieco umowilysmy sie z chlopakami, a potem cala piatka udalismy sie do pubu. Tam zapadla decyzja ,ze nigdzie nie jedziemy tylko zostajemy na noc I idziemy wreszcie na jakas impreze bo juz calkiem odwyklysmy. Podjechalismy do backpackersa chlopakow, tam oczywiscie wzielysmy prysznic na krzywke I zakupilismy wszyscy bilety na impreze pt” Tour the club”. W bilecie zawarty byl przejazd autobusem,wejscie do 3 klubow I w kazdym drink gratis, dodatkowo kazdy dostal szkolny krawat I fosforyzujace gadzety-przyszlo mi do glowy,ze moze nam juz nie wypada-ale co nie wypada, co nie wypada;)))!!!
Impreza byla udana do bialego rana, mialysmy wreszcie ekipe,z ktora laczyly nas wspomnienia z imprez z Sydney oraz nowa ekipe najbardziej imprezowych na swiecie Angoli.
Nastepnego dnia chlopaki autokarem a my Jucy ruszylismy do Byron Bay- mekka surferow, klimatowy kurort nadmorski, ulubione miejsce wypadowe zarowno Australijczykow jak I wszystkich innych. Po przyjezdzie zaczelysmy sie rozgladac za jakims parkingiem ,na ktorym mozna by bylo sie zadomowic. Dobra wiadomoscia bylo ,ze przy plazy sa prysznice w budynku-hurra!Niestety na wszystkich znakach widnial napis ,ze kempingowanie I postoj w godzinach nocnych sa zabronione, postanowilysmy tym razem zaplacic za kemping I miec problem z glowy ale niestety recepcja byla zamknieta a szlaban opuszczony. Na jakims odosobnoinym parkingu ugotowalysmy obiad na naszej historycznej kuchence gazowej I zdzwonilysmy sie z chlopakami-oni juz zdazyli sie ulokowac w jakims hostelu I umowilismy sie w pubie Cheeky Monkey. Pozostalo nam tylko wziac prysznic I sie wyszykowac- bardzo banalne jesli nie mieszka sie w domku na kolkach. Prysznice zostaly juz zamkniete na noc wiec pozostal nam prysznic na zewnatrz I publiczna kapiel;) Nic nowego! Z kosmetyczkami w strojach kapielowych ruszylysmy- naprzeciwko byly dosc luksusowe apartamenty ,na ktorych balkonach pito szampany I oplywano w luksusach a w tym czasie my, ku ich wielkiemu zaskoczeniu bralysmy sobie kapiel I jakby bylo malo –golily nogi-skandalistki;) Ta cala sytuacja rozbawiala nas do lez. Potem wskoczylysmy w ciuchy imprezowe ,makijaz zrobily przed lusterkiem samochodowym I w droge…
Na sam widok Irlandczykow zagoscila radosc- w takim gronie zawsze bylo wesolo, ale nagle radosc byla jeszcze wieksza gdyz okazalo sie ,ze nasi imprezowi Angole tez tu sa- I kolejna udana impreza trwala do bialego rana a nad ranem wpakowalysmy Jucy na parking dla klientow backpackersa I spaly w nim do rana jak gdyby nigdy nic- rano bylo zabawnie gdyz jakies dociekliwe babsko okrazalo juz po raz setny vana mowiac na glos ,ze to nie jest auto zadnego z klientow, wtedy przeskoczylysmy na przednie siedzenia I odjechaly,wazne ze kolejna noc byla za nami;)
Byron tak nam sie spodobalo,ze postanowilysmy zostac az 2 dni-na tyle pozwalal nam czas! Lezalysmy na plazy, ogladaly zmagania surferow I surferek z australijskimi falami a popoludniu zabralysmy Irlandczykow I pojechalismy zobaczyc slynne hipisowskie miasteczko Nimbin. Przejechalismy 70 km zeby totalnie sie rozczarowac I wrocic z powrotem. Potem chlopaki mialy autobus do Sydney, odwiozlysmy ich na przystanek a same poszlysmy do klubu LaLaLand gdzie zakonczylysmy poprzednie party!W Lala wystepowal DJ z Melbourne –gral taka muze ,ze mimo iz mialysmy wstac z samego rana I wyruszyc do Brisbane ani nam bylo w glowie wychodzic z imprezy, pozniej na chwile pojawili sie Angole. Oni byli wyjatkowi-to bylo 4 kumpli ,ktorzy musieli sprobowac wszystkiego-tak wiec surfowali, skakali ze spadochronem, skakali na bungy I imprezowali wszedzie gdzie tylko sie da I oczywiscie podrozowali no ale gdzies znikneli wiec nie mialysmy zadnych namiarow a przeciez umowilismy sie ,ze spotkamy sie gdzies w Europie na jakims muzycznym evencie!Szanse na odnalezienie poznanych gdzies w Australii ludzi znajac tylko ich imiona byly rowne zeru!
Byron bylo definitywnie miejscem ,z ktorym lacza sie najfajniejsze wspomnienia,miejscem do ktorego kiedys wrocimy!
Poranek byl ciezki- wyszlysmy z klubu ale co z tego skoro nie bylo gdzie postawic auta-kazde miejsce bylo przypalowe-my zmeczone a przed nami jazda do Brisbane. W koncu zadecydowalysmy-raz kozie smierc w koncu najciemniej pod latarnia-I wgramolilysmy sie do auta pod samym klubem- to miejsce bylo tak ryzykowne,ze nawet nikomu nie przeszlo przez mysl,ze mozemy tam kimac a rano ludzie wybuchali smiechem widzac nas wyskakujace w strojach pizamo-podobnych na srodku miasta-hahaha


Jadac do Brisbane rozmawialysmy,ze byloby dobrze gdyby Brisbane nam sie spodobalo gdyz w przyszlosci mozna by bylo w nim zamieszkac I miec blisko do Noosa I Byron, wszyscy zawsze mowili ,ze Brisbane jest mniejsze od Syd ale bardzo ladne.
O Boze co to bylo za okropne miasto!Tragedia jakas!Za nami bylo tyle przepieknych miejscowek ale to burzylo moje odczucia estetyczne. Miasto bez klimatu, zadne, nijakie. Dobrze ,ze mialysmy spedzic tu tylko jedna noc-choc o 1 za duzo I tak- rano mialysmy wylot do Sydney.
Najpierw pojechalysmy zamknac bagaze w skrytkach na lotnisku ale okazalo sie ,ze skrytek nie ma jak blednie podawal internet.
Byla 13sta a my mialysmy oddac auto do wypozyczalni do 16stej-kupa czasu. Po bladzeniu z mapa w tym fatalnie oznakowanym miescie udalo nam sie dotrzec cudem do wypozyczalni- dowiedzialysmy sie gdzie jest stacja zeby zatankowac auto do oddania I powiedzialysmy ,ze zabukujemy jakis hostel odwieziemy rzeczy I wrocimy.
Od tego miejsca zaczal sie horror…Bylysmy podenerwowane,zmeczone,skacowane I glodne…przez 45 minut nie znalazlysmy zadnej stacji, krazac z mapa tysiac razy w tych samych miejscach w koncu znalazlysmy stacje I zatankowalysmy do pelna jak nam sie wydawalo-zawsze za ta sume byl pelny bak. Odjechalysmy ale wskazowka stanela troszke ponizej pelnego baku-jasna cholera teraz trzeba bedzie jeszcze raz podjechac I dotankowac. Czas uciekal. Chcialysmy znalezc nocleg zeby odstawic 40 kg bagazu! Jezdzilysmy pol godziny w kolko szukajac parkingu co bylo niemozliwoscia,probowalysmy 8 razy podjechac pod ten sam hostel za kazdym razem wjezdzajac w zla jednokierunkowa uliczke I za kazdym razem wjezdzalysmy na most co sprawialo ,ze musialysmy go calego objechac I od nowa I tak 8 razy.Poszczaly nam nerwy, warczalysmy jedna do drugiej ,mialysmy dosc wszystkiego I bylam sklonna jechac prosto na lotnisko I tam koczowac. W koncu zaparkowalysmy w okolicy nieszczesnego hostelu a kiedy pelne szczescia zapytalysmy o nocleg ,facet na recepcji oznajmil ,ze wszystko w miescie jest zabukowane gdyz odbywaja sie 2 festiwale muzyczne!
Masakra!Czas byl najwyzszy jechac do wypozyczalni, nie mialysmy gdzie spac ani co ze soba zrobic .Pani w wypozyczalni zapytala nas czy znalazlysmy nocleg- zrezygnowane odparlysmy ,ze nie gdyz wszystko jest zajete na czas festiwalu. I wtedy ona powiedziala,ze jedyna rzecz jaka przychodzi jej do glowy to wypozyczyc nam auto na kolejna dobe I zebysmy spaly w aucie pod wypozyczalnia. No tak wszystko pieknie tylko my mamy wylot o 7 a wypozyczalnia otwiera sie o 8. Ku mojemu zdziwieniu dla tej pani to nie stanowilo zadnego problemu. Powiedziala ,zebysmy wsunely rano klucz pod drzwi. Bylysmy w szoku az zaniemowilysmy. Ta kobieta robila nam najwieksza przysluge,ratowala nam tylek, a dla niej samej to bylo na porzadku dziennym. Mialam ochote ja ucalowac I rzucic jej sie na szyje-bylysmy uratowane!Zeszlo z nas powietrze !Ona nawet nie sprawdzila auta-ufala nam-juz sobie moge wyobrazic taka sytuacje gdziekolwiek w Europie! Za to wlasnie kocham Australie- bezproblemowosc I zyczliwosc I jeszcze bezinteresownosc!
Jeszcze tego samego popoludnia przeszlysmy sie po Brisbane- bylo jakies takie mroczne I malo zachecajace I niech tak zostanie-miejsce ,do ktoregoo nigdy nie chce wrocic!Amen!;)
Rano wsunelysmy klucz pod drzwiami,wziely taxowke ,dojechaly na lotnisko I polecialy do Sydney! Za nami bylo 3000km przejechanych I 11 nocy spedzonych w kamperze!
Ps: Podziekowania dla Tomka,bez ktorego rad I wytycznych ta podroz nie bylaby taka sama I tak udana-dzieki Tomek szczegolnie za rady dotyczace Surfers I Byron-miales racje w wiecej niz 100%!;)
Bylo rano I caly dzien zeby sie uporac z tysiacem rzeczy. Jeden dzien I jedna noc dzielily nas od rozpoczecia kolejnej wyprawy do Nowej Zelandii I opuszczenia na zawsze Sydney! Nie bylo czasu na zlapanie oddechu. I wszystko komplikowalo sie juz od samego rana!W dodatku juz od rana bylo wiadomo ,ze znowu nie mamy gdzie przenocowac! Zaczynal marzyc mi sie powrot do domu I normalnego lozka,prysznica,obiadu…a tu kroilo sie kolejne 4 tygodnie podrozy!
Dotarlysmy na stara chate na Bondi Junction I odebralysmy rzeczy od Roberty I Fabia, posiedzialysmy ,poopowiadalysmy jak bylo, wzielysmy prysznic I zaczelysmy przepakowywac bagaze. Wiekszosc ciuchow byla brudna wiec trzeba bylo wyruszyc do pralni . Najpierw pralnia ,potem zakupy pamiatek-taki byl plan! Oli karta do bankomatu powinna byla przyjsc juz 5 dni temu –inaczej mamy problem gdyz na mojej karcie bylo jakies 30sci dolarow I byla niedziela takze banki byly zamkniete. No to mialysmy cieplo-Roberta powiedziala ,ze zadna poczta nie przyszla. Trzeba bylo zadzwonic do naszego wynajmujacego ale ten dziwak mial zasade-nie pracowal w niedziele-nie odbieral telefonow I nie odpisywal na smsy- a my nie mialysmy ani minuty czasu! Wyslalysmy smsy liczac na to ,ze odebral karte I ze odpisze. Poszlysmy do pralni zapakowawszy brudy do wozka z supermarketu I tak znowu przemierzalysmy cala dzielnice w poszukiwaniu pralni-zeszlo nam 2 godziny na tym zeby znalezc pralnie ale …niestety zamknieta! Dalysmy znac Katii ,ze wieczorem wpadniemy odebrac rzeczy I dostalysmy zaproszenie od Irlandczykow na barbecue!W tym czasie odezwal sie tez landlord-oznajmiajac z wielka satysfakcja ,ze karte chyba wyrzucil bo nie wiedzial ,ze ma trzymac poczte!Idiota!
No to bylo goraco- zero pieniedzy na 1 karcie, brak drugiej karty a rano wylot do Christchurch, brak pamiatek I nie zrobione pranie I brak miejsca do spania!Czy moglo byc lepiej!
Po zjedzeniu frytek bo na to bylo nas w tym momencie tylko stac postanowilysmy pojechac na grila do chlopakow I zrobic u nich pranie.Chlopaki byly gotowe pomoc- byla radosc-wspomnienia z Surfers I Byron-opowiesci-w miedzy czasie pralysmy sterty prania I suszylysmy a czas uciekal!Pranie bylo mokre a my musialysmy uciekac do Katii. Idac do Katii wstapilysmy na stara chate po jedyne 80 kg rzeczy I z tymze balastem poszlysmy-zaznaczam poszly nie pojechaly!-do Katii po reszte! Katia zobaczywszy nas juz od drzwi pokladala sie ze smiechu- I zadala to klopotliwe pytanie:gdzie spicie dzisiaj? No coz odpowiedzialysmy ,ze na lotnisku ale ,ze ja chwile zostane bo Ola biegla zrobic przelew zanim zamkna kafejke internetowa- no I ta chwila trwala do rana-goscinnosc Katii nie znala granic-nasza bezczelnosc tez nie;))-Katia uratowala nam tylek po raz drugi- bylysmy zaklopotane ale ona powiedziala ,ze w Brazylii to normalne ,ze przyjaciolom sie pomaga-kochana bestia!
KRAINA HOBBITOW – KIWILANDIA- WYSPA POLUDNIOWA
Rano opuscilysmy Australie I polecialysmy na poludniowa wyspe Nowej Zelandii- prosto do Christchurch. Z lotniska zabukowalysmy hostel na 2 noce- potrzebowalysmy sie zresetowac I naladowac baterie przed kolejna eskapada. Nasz hostel byl klimatowy-nazywal sie “Jail”- czyli wiezienie, bylo to dawne wiezienie przerobione na backpackers, pokoje znajdowaly sie w dawnych celach. Atmosfera byla ciepla a obsluga pomocna takze przez 2 kolejne dni udalo nam sie dojsc do siebie oraz zwiedzic Christchurch- malownicze miasto pelne ogrodow I kosciolow, w ktorym specjalnie nie bylo co robic. Majac troszke czasu dla siebie postawilysmy sobie za punkt honoru odnalezc ekipe Angoli z Byron zeby jeszcze kiedys moc sie spotkac. Irytowal mnie fakt ,ze nawet nie wymienilismy maili –a przeciez ludzie poznani w podrozy to najcenniejsze kontakty na przyszle eskapady! No tak –szukaj wiatru w polu- wszystko co wiedzialysmy to ich imiona, to ze sa Anglikami I ze zostaja w Byron do wtorku gdzies w hostelu przy glownej drodze-haha- my bylysmy w Nowej Zelandii a oni w Australii- sprawa byla przegrana od poczatku! Wmawialam sobie,ze dla chcacego nic trudnego! Przeszukiwanie internetu rozpoczelysmy od mapki Byron zeby zlokalizowac ulice I hostele- udalo sie zdobyc ulice I numery hosteli na niej ale co dalej… Postanowilam dopuscic sie podstepu;) dzwoniac do hosteli podawalam sie za znajoma,ktora chce dojechac do swoich kumpli ale ich komorki nie dzialaja wiec pytalam czy takie osoby tam moze sa. Po paru probach zrezygnowalam.Zostal jeszcze jeden hostel ale to zostawilam sobie na rano. Rano zadzwonilam do hostelu stosujac te sama sztuczke I …bingo- tam byli- przedstawilam sie jako Lisa podalam panu z recepcji swoj numer a on obiecal przywiesic kartke do drzwi ich pokoju. Czekalysmy na odzew. Smialam sie z calego tego numeru I w jakim beda szoku;) No I nie trzeba bylo dlugo czekac : przyszedl sms- a wtedy juz byl I numer …I wiecie co-kontakt jest do teraz –jestesmy umowieni w przeroznych zakatkach swiata na przerozne imprezy!
Zabukowalysmy kampera I w srode wyruszylysmy z Christchurch na dzikie poludnie. Nowa Zelandia to bylo zawsze moje marzenie,wyobrazalam sobie,ze cokolwiek tam zobacze powali mnie na kolana-tymczasem bylo ladnie-ladnie I nic poza tym. Z tesknoty za Australia opadl nasz entuzjazm I chec do zycia, dodatkowo niskie temperatury pogarszaly nasze samopoczucie, ludzie tez byli chlodni I nie tak otwarci jak w Oz. Krajobraz byl pagorkowaty - laki pola gory I doliny I owce krowy konie owce krowy owce owce owce- zadnej egzotyki. W moich wyobrazeniach Nowa Zelandia byla zupelnie inna a tymczasem byla pomieszaniem Szkocji, Holandii, Francji I Canady. Lasy jeziora gory ocean klify-wszystko to bylo piekne ale czegos brakowalo. Jechalysmy tak 700 km I nic sie nie zmienialo. Poniewaz na calej wyspie poludniowej jest tylko milion ludzi na tych wielkich przestrzeniach bylo pusto, bylo tak jakos smutno. Dunedin bylo reklamowane w przewodnikach jako miasto o niezwyklym uroku, porownywane do Edynburga o ksztalcie nietypowego oktagonu-osmiobocznego-no faktycznie bardzo nietypowy oktagon!;)) Co bylo takiego w tej krainie hobbitow czego my nie widzialysmy a widzieli inni- albo zwyczajnie nikt sie nie przyznawal po powrocie do swoich prawdziwych odczuc.
Polwysep Otago robil wrazenie- widok naprawde nas zachwycal ale za to kolejne miasto bylo brzydkie I fabryczne –w Invecargill nie bylo nic godnego uwagi. W pierwsza noc zatrzymalysmy sie wieczorem na parkingu miedzy dwoma innymi vanami- przygladalam sie facetowi z vana obok ,ktory kladl sie spac w szaliku I czapce-zabawne,ale ten facet okazal sie Polakiem. Tto nie byla Australia zeby brac prysznic na plazy I gotowac sie z goraca- wymarzlysmy okrutnie takze wszystkie I jedyne cieple rzeczy jakie posiadalysmy poszly w uzycie.
Jechalysmy I wszystko porownywalysmy do Australii I moze to byl blad-tych 2 krai nie da sie ze soba porownac bo sa zupelnie inne, w Nowej Zelandii brakowalo zycia,smiechu,luzu,muzyki, kamperami podrozowali raczej ludzie starsi, mniej spotykalo sie backpackersow. Nowa Zelandia byla egzotyczna ale na swoj sposob- tutaj mozna bylo zobaczyc pingwiny I lwy morskie-poszlysmy nawet na plaze przyjrzec sie lwom morskim z bliska ,robilysmy zdjecia z odleglosci nie wiekszej niz 2 metry az po wszystkim doczytalysmy zeby trzymac sie od nich w odleglosci 10m kiedy spia I 20stu kiedy nie spia bo moga byc grozne.;)
Droga do kolejnego miejsca prowadzila miedzy pasmami gor ,ktore wygladaly jak bramy mordoru z Wladcy Pierscieni.
Te Anau. Nareszcie miejsce ,ktore naprawde nam sie podobalo- mala miejscowosc, miejsce wypadowae do perly wyspy poludniowej-Milford Sounds. Te Anau bylo przyjazne turystom- byly schroniska, male knajpki, a wszystko to nad przepieknym jeziorem- postanowilysmy tu przenocowac przed wyruszeniem do Milford Sounds. Jak to juz mialysmy w nawyku-niezbyt ladny ten nawyk;)-wjechalysmy na kemping po zamknieciu recepcji- wzielysmy wymarzony goracy prysznic,skorzystaly z internetu I poszly spac, a rano odjechaly zanim jeszcze recepcja sie otworzyla.
Jak podawaly przewodniki- trasa do Milford Sounds miala byc najpiekniejsza trasa widokowa poludniowej wyspy liczaca 120 km. Pnac sie po serpentynach gorskich mozna bylo podziwiac osnute chmurami szczyty gorskie, spowite mgla doliny, jeziora z krystalicznie przejrzysta woda, rozlegle lasy, wodospady, gorskie potoki I lodowce. Do tego pogoda byla wymarzona-slonce I blekitne niebo z paroma chmurkami. No coz trasa byla piekna ale czy te miejsca byly piekniejsze od Polskich Tatr,Pienin czy Austriackich I Francuskich Alp- nie bylysmy pewne. Spotkany motocyklista z Holandii wymienial z nami poglady I ku mojemu zdziwieniu po zapytaniu skad jestesmy dodal- Wasze Zakopane jest piekne- dokladnie-zgadzalysmy sie w 100%!
Dotarlysmy do samego Milford Sounds- to miejsce bylo prawdziwa perla-uwazany za swiatowy cud natury Fiordland. Jesli chodzi o cud natury to ja juz wieksze cuda widzialam no ale zgodze sie ,ze brzydko nie bylo- ocean wpadal miedzy zbocza gor – tworzac zbiornik do zludzenia przypominajacy jezioro ,za pierwszym pasmem gor w tle widoczny byl lodowiec, po jednej stronie gorski wodospad a do tego naprawde powalajaca roslinnosc- gorska pomieszana totalnie z nadmorska. Spedzilysmy w Milford 2 godziny I ruszylysmy w droge powrotna zeby jeszcze tego samego dnia do jechac do stolicy swiatowej stolicy sportow extremalnych I podnoszenia adrenaliny – Queenstown!
Queenstown to bylo to.Bingo. Queenstown bylo kurortem narciarskim- jego czesc lezala na zboczach gor- zabudowa byla typowo gorska- glowna ulica przypominala odrobine zakopianskie Krupowki, miasto to bylo centrum rozrywki polegajacej na extreme! Mnostwo mlodych ludzi zapedzalo sie do Queenstown w jednym tym samym celu- Sky diving, rafting a przede wszystkim bungy jumping! I my tez przybylysmy po odpowiednia dawke adrenaliny! Przybylysmy aby udowodnic cos sobie I zawalczyc z wlasnym strachem-pokonac bariere!
Tym razem wjechalysmy na kemping calkowicie legalnie, zaplacily za miejsce dla naszego campervana na 2 noce, tym samym majac pare problemow z glowy;)Podjelysmy decyzje o zabukowaniu pakietu combo nastepnego dnia- w pakiecie byl rafting I bungy jumping- mozliwe byly opcje byngy 43m lub 102 oraz najwyzsze bungy w calej Nowej Zelandii- 134m- I to ostatnie bylo wyzwaniem!
Nie do konca wierzylam ,ze to zrobimy idac spac ale rano okazalo sie ,ze decyzja juz byla podjeta- Ola wstala wczesniej I dopilnowala wszystkiego- klamka zapadla!Zapisane bylysmy na nastepny dzien-8 rano!Mialysmy 24 godziny zeby nastawic sie psychicznie- miewalysmy momenty histerycznych napadow smiechu jak I momenty zwatpienia w swoj wlasny zdrowy rozsadek!;)
Dzien spezl na niczym- snulysmy sie po miescie , robilysmy zdjecia, pilysmy kawe I wpierniczaly slodycze- to byla forma obronna przed dopadajaca nostalgia…
1 marzec 2009. Pamietna data. O 8 rano stalysmy na zbiorce pod centrum skokow bungy AJ Hackett w centrum Queenstown. Jakos przerazenie mnie jeszcze nie dopadalo ku mojemu przerazeniu;) Mi bylo do smiechu I wyglupow. Bus podjechal,ekipa sie wpakowala a szalona pani kierowca probowala nas rozbawiac. Bus pial sie pod gore dosc spory kawalek no I stalo sie – wysiedlismy - zalozono nam “homonto”;) I pozwolono porozgladac sie po okolicy- przed naszymi oczami widnialy szczyty gor a miedzy nimi przelecz a w dole przeleczy rzeka a nad nia lina po ktorej sunela gondolka a pozniej my sunelismy w tej gondolce do miejsca skoku. Patrzylam spokojnie w dol I zastanawialam sie czy strach sparalizuje mnie dopiero w momencie wyskoku I zrezygnuje czy tez wcale …
Pierwszych trzech smialkow – Czechow- powrocilo z dosc wystraszonymi minami co nie dodawalo nam to odwagi aczkolwiek glupawka nie ustepowala;) Potem przypieto Oli line do nog I stanela na krawedzi- przed nia malowala sie 134m przepasc, policzono do 3 ale Ola jeszcze chwila sie wahala a potem z okrzykiem wyskoczyla –skokowi towarzyszyl okrzyk-mozze w pierwszej chwili przerazenia ale pozniej bylo slychac juz tylko smiech- powrocila smiejac sie I mowiac ,ze to najlepsze uczucie na swiecie I tylko ona wie co wtedy czula…
Ja bylam kolejna…policzono mi do 3 …do kolejnych 3 policzylam sobie sama …spojrzalam w dol…spojrzalam przed siebie I …wyskoczylam…to bylo niesamowite uczucie…uczucie nieograniczonej wolnosci…uczucie przekroczenia swojej bariery…wygrania ze strachem…wiszac glowa w dol smialam sie …wiedzialam ,ze po tym niewiele rzeczy jest w stanie mnie przerazic…mysl ,ze to zrobilam napawala mnie duma…bylam dumna sama przed soba I wolna jak ptak…to bylo jedno z najlepszych przezyc w zyciu…cudowne uczucie …czulam sie niczym nie ograniczona…myslalam sobie: moge wszystko!
Kiedy cala grupa dokonala juz zyciowego wyczynu-nie wycofal sie nikt-dzielono sie wrazeniami- ruszylismy z powrotem do miasta zeby udac sie na rafting…
Rafting okazal sie dosc nudny po takiej dawce adrenaliny, bawilismy sie swietnie ale nie bylo momentow grozy-wiec bylo nudno;) Za to stworzylismy calkiem niezly team: my dwie, 2 Holendrow, 2 czechow I Slovak- po raftingu wymienilismy sie mailami I kazdy ruszyl w swoja strone- Queenstown bylo punktem przeciecia sie naszej podrozy ale I wspolnym wspomnieniem…
Wieczorem wyjechalysmy w droge powrotna do Christchurch…490 km- ok 8 rano nastepnego dnia mialysmy oddac auto wysprzatane umyte z wyprana posciela, ok 10 mialysmy byc na lotnisku a o 12 byl nasz wylot do Auckland na wyspe polnocna.
Planowalysmy dotrzec do Christchurch we wczesnych godzinach rannych.Jechalysmy wciaz ekscytujac sie skokiem na bungy,smiejac sie I wspominajac I nic nie macilo naszego spokoju. Ok godziny 21 spojrzalysmy na wskaznik paliwa- nie bylo czym sie martwic wyruszylysmy z polowa baku-wystarczajaco zeby dojechac do kolejnych miasteczek I zatankowac. Wskaznik zblizal sie do rezerwy wiec spojrzalysmy na mape-kolejne miasteczko ze stacja bylo jakies 30 km dalej. Kiedy dojechalysmy do miasteczka okazalo sie ,ze owszem sa tam 2 stacje-jedna byla juz zamknieta natomiast na drugiej widnial napis 24h- bylysmy uratowane. Niestety tak tylko nam sie zdawalo- na stacji nie bylo nikogo , byla natomiast maszyna czytajaca karty- ale ta maszyna jak sie okazalo nie dzialala. Ruszylysmy do kolejnego miasteczka ,ktore okazalo sie dziura choc na mapie przedstawialo sie inaczej. Bylo juz po 22 a wskaznik byl juz przy koncu rezerwy- widac nasze modly o dodatkowa porcje adrenaliny zostaly wysluchane! Twizel byla prawdziwa dziura w dodatku tak fantastycznie oznakowana,ze pogubilysmy siei robilysmy dodatkowe kilometry jadac juz na oparach. Zapytalysmy jedynego napotkanego czlowieka o stacje paliw ale nie byl stad wiec powiedzial nam gdzie jest jedyna okoliczna spelunka i ze siedzi tam jeszcze paru lokalnych. Spelunka nie byla az taka spelunka. Jakis facet chowal krzesla do wewnatrz wiec zapytalam go o stacje, powiedzial ,ze maja stacje a drugi zaoferowal ,ze nas tam poprowadzi. Dotarlismy do stacji ale chwile pozniej okazalo sie ,ze jest zamknieta I ze maszyna do kart nie dziala. I znowu bylysmy dwie gdzies na koncu swiata zdane na lut szczescia, na siebie I zyczliwosc ludzka.Wrocilismy do knajpy I opowiedzialysmy cala historie wlascicielowi. Troy-bo tak mial na imie naprawde sie przejal, zaczal sie glowic nad tym kto jest wlascicielem stacji zeby ja ponownie otworzyc za niewielka oplata- brzmialo ok ale nic z tego nie wyszlo. Postanowilysmy ,ze przespimy noc w miasteczku I rano zatankujemy I jak przycisniemy to uda nam sie dojechac na czas na lotnisko. Martwil mnie fakt ,ze wypozyczalnia kasowala dodatkowa calkiem spora oplate za niewyprana posciel I nie wyczyszczone auto.Usiadlysmy w barze I zamowilysmy po shocie na uspokojenie emocji. Potem gawedzilysmy z wlascicielem I hobbito-podobnym kuchcikiem. Kuchcik mieszkal u Troya na ogrodzie w przyczepie kempingowej. Troy zaoferowal , ze bedzie bezpieczniej jesli wjedziemy kamperem na podjazd I tam przekimamy, powiedzial tez ,ze nie ma problemu zeby wyprac posciel I wysuszyc.Moze dawniej nie wzielybysmy tego za dobra monete, bylybysmy pelne podejrzen I obaw ale tyle razy ktos juz nam pomogl ,ze oferowana przez nich pomoc nie wzbudzala jakichkolwiek podejrzen raczej wzmacniala wiare w prostolinijnosc tubylcow.Dla nich bylysmy jakas rozrywka,odskocznia,pytali o Europe, o Polske, o nasze podroze. Koniec koncow zrobilo sie dosc pozno I trzeba bylo isc spac, Troy zaprosil nas do domu I oddal nam pokoj corki a hobbit zrobil pranie . Boze ile my mialysmy szczescia do dobrych ludkow;)Hobbit mowil,ze wierzy w karme I ,ze jemu tez na poczatku ktos zaoferowal dach nad glowa na okres jednego roku I nie wzial ani grosza-ach-wiec to bylo tu normalne! Przed 7 rano zostalysmy obudzone przez hobbita- wpakowalysmy sie pod prysznic zaspane, kiedy bylysmy gotowe hobbit usadzil nas przy stole I przed kazda z nas stanal talerz najprawdziwszej owsianki I goraca czekolada!To wszystko brzmi jak w bajce I tak tez wygladalo- nie bylo w tym wszystkim zadnego podstepu ani podtekstu-zadnego haczyka-niepojete!Bylysmy im dozgonnie wdzieczne I wzruszone ale musialysmy sie spieszyc. Podjechalysmy na stacje,zatankowaly do pelna I ruszyly- no tak ale po wczorajszym dniu I 3 godzinach snu Ola zasypiala za kierownica a ja na siedzeniu pasazera odplywalam. Wiedzialysmy ze nie damy rady I nie wygramy walki z czasem. Pozostalo tylko liczyc na to ze na pare godzin przed lotem da sie go przebukowac za stala oplata 50$! Na mojej komorce juz od dawna nie bylo kredytu wiec postanowilysmy zadzwonic zanim Oli padnie bateria.W trakcie rozmowy na Oli komorce skonczyl sie kredyt-bylysmy bezsilne! Z niemocy chcialo nam sie plakac ale postanowilam zapytac na jakiejs stacji o tel. Wpadlam tam jakby mnie piorun strzelil zalewajac potokiem slow pania kasjerke,chcac jak najszybciej jej wytlumaczyc jak pilna I powazna jest sprawa-przerazona kobieta podala mi sluchawke patrzac na mnie jak na kosmite.Udalo sie po 20 min rozmowy lot byl przebukowany na dzien nastepny-pani z linii lotniczych szczerze mi wspolczula I jeszcze pytala czy sobie poradzimy a pani ze stacji nie wziela ani grosza za rozmowe-tej dobroci bylo juz za duzo-rozumiem zdarza sie czasami ale tu gdyby nie zyczliwosc ludzi na kazdym kroku nic bysmy nie zwojowaly.
Postawilysmy auto na parkingu, przespaly 2 godziny I spokojnie ruszyly do Christchurch. W Christchurch pierwsze co podjechalysmy na myjnie I wypucowaly auto, nastepnie do Jaila-tam udalo nam sie dostac pokoj na 1 noc a potem do wypozyczalni. Z wypozyczalni chcac ochlonac szlysmy wolnym spacerkiem 40 min do hostelu a tam dopiero zeszlo z nas cisnienie I udalysmy sie na zasluzony wypoczynek!
Nastepnego dnia dotarlysmy na lotnisko I bez jakichkolwiek atrakcji odbyly lot z Christchurch do Auckland. Ufff

KIWI-ZONE – WYSPA POLNOCNA

Rozpoczal sie trzeci etap naszej wyprawy.Bylysmy juz nieco wprawione w bojach I zahartowane na przeciwnosci losu. Juz na lotnisku w Auckland bylo bardziej cywilizowanie I temperatura byla duzo wyzsza. Zaczelysmy obdzwaniac pokolei wypozyczalnie samochodowe ale albo nie bylo zadnych wolnych kamperow albo masakrowali nas cenami. Po ktorejs rozmowie zabukowalysmy auto z “Roof tent” cokolwiek to mialo znaczyc-niewiele nam mowilo!
Wypozyczalnia podeslala po nas samochod ,ktory przywiozl nas do nich. Naszym kolejnym domem na kolkach okazal sie calkiem fajny jeep-Honda CRV z bagaznikiem typu “trumna” na dachu-I wlasnie ta trumna po rozlozeniu przeistaczala sie w namiot do ktorego wchodzilo sie po drabinie- to bylo kolejne calkiem nowe doswiadczenie.
Wypozyczylysmy auto na 5 dni I pojechalysmy na poludnie od Auckland do Taupo. Poczatkowo krajobraz byl troszke egzotyczny ale z kolejnymi kilometrami robil sie coraz bardziej znajomy. Dotarlysmy do Taupo bez przeszkod. Miasteczko bylo polozone nad jeziorem I calkiem tam bylo ladnie. Najwieksza atrakcja juz tradycyjnie bylo ulokowywanie sie gdzies na noc. Zjezdzilysmy Taupo wzdluz I wszerz ale nic oprocz kempingu nie mialo sensu. Zeby tradycji stalo sie zadosc znowu wbilysmy sie na kemping nie uiszczajac oplaty. Nasz namiot rozstawial sie na korbke wiec zaczelysmy przygotowywac legowisko-myslac ze bedzie cieplej niz na pd wyspie zakupilysmy tylko 2 przymalawe kocyki-blad!
Rozkladajac namiot umarlysmy ze smiechu- doslownie turlalysmy sie po ziemi bo wygladalo to dosc komicznie a do tego ja probowalam Olce wczesniej wmowic ,ze z rozlozonym namiotem nie rzucamy sie w oczy – no chyba jednak tak!;)
O 5 rano bylo nam tak cholernie zimno ,ze musialysmy sie wygramolic I zlozyc caly ten cyrk I ogrzac sie w aucie. To byla juz nie pamietam ,ktora noc podczas tych 3 tygodni po ktorej klelysmy pod nosem I tesknily za luksusem jakim bylby wlasny pokoj! A jak jest sie niewyspanym brudnym I do tego zmarznietym to odechciewa sie zwiedzac -odechciewa sie wszystkiego- no ale taki urok nisko-budzetowych wypraw;) musialysmy sie tez ewakuowac z kempingu wiec dosypialysmy w aucie pod piekarnia- co za pato;)
W dzien pojechalysmy zobaczyc wciaz czynne wulkany. Wspielysmy sie serpentynami pod sam wulkan, skad widok na cala okolice byl naprawde niesamowity, potem wjechalysmy kolejka I ruszyly szlakiem-bylysmy chyba jedynymi turystami,ktorzy pokonywali ta trase w klapkach;) Posiedzialysmy, popatrzylysmy I pojechalysmy z powrotem. Po przekaszeniu prowizorycznego obiadu poki jeszcze bylo jasno zaczelysmy reorganizowac nasz majdan- w sensie postanowilysmy zlozyc tylne siedzenia w jeepie, wyjac materac z namiotu I zrobic sobie gniazdko w aucie a w dzien wozic na nim bagaze-tym sposobem moglysmy wtopic sie w tlum I nie przyciagalysmy niczyjej uwagi a przede wszystkim mialysmy nadzieje nie umrzec z zimna! …I znowu plakalysmy ze smiechu jak jakies 2 czubki a ludzie szli I sie przygladali co my kombinujemy.
Tym razem auto postawilysmy na parkingu pod backpackersem I jedyne co zdradzalo nasza w nim obecnosc to wszystkie zaparowane szyby nad ranem. I ta noc nie nalezala to najlepszych ale I tak bylo niezle a o 7 rano znowu stalysmy pod piekarnia tym razem w celu wrzucenia w siebie jakiejs bulki I kawy. Nastepnie ruszylysmy do Rotorua ogladac gejzery. ( Gejzery okazaly sie jakas kompletna porazka) Wstep byl 30 $ wiec spodziewalysmy sie zobaczyc tam cos powalajacego- tyle sie o tych goracych zrodlach naczytalysmy. No niestety gorace zrodla tudziez mialy kolor szaro-nijaki tudziez wygladaly jak rozlana farba w dodatku cuchnaca- kolejne rozczarowanie ale juz nie dziwilo nas nic od kiedy uznalysmy Nowa Zelandie za kraine przereklamowana. Moze nalezaloby jechac w odwrotnej kolejnosci-najpierw Nowa Zelandia a potem jako deser Australia. Do samej Rotoruy zeby oszczedzic sobie kolejnych rozczarowan nawet sie nie pchalysmy . Postanowilysmy wyruszyc do Auckland.
Plan byl nastepujacy: wyjazd do Bay of Island I totalny chillout ale juz przed Auckland pogoda byla tragiczna-wialo tak potwornie ,ze chodzilo auto I do tego lalo makabrycznie. Postanowilysmy ,ze do Bay of Islands w ta pogode nie jedziemy bo jedyne co tam zobaczymy jesli cokolwiek zobaczymy przez ta ulewe to bedzie podobne to rzeczy ,ktore juz widzialysmy.
Auckland bylo ogromne a my nie mialysmy zielonego pojecia ani gdzie co jest ani gdzie powinnysmy sie udac ani tymbardziej gdzie mozemy spac- zmeczenie + pogoda spowodowalo ,ze nastroje nasze byly do niczego a my bylysmy zrezygnowane. Nie wpomne juz ile razy podczas podrozy po NZ zarowno wyspie pn jak I pd przeklinalysmy ten kraj- przejechalysmy 3000 km po Australii I tak sie nie zmeczylysmy jak 2000 na wyspie pd I 1200 na pn- to byl jakis horror- a wydawalo mi sie ,ze to miala byc podroz zycia!
Wyjechalysmy pare kilometrow za Auckland I po zjedzeniu paczki m&m’s na poprawe humorow postawilysmy auto przy drodze w jakiejs bocznej ulicy I poszly spac. Wialo piekielnie I lalo tak ,ze nie moglam spac a kiedy juz mi sie udalo obudzilo mnie szarpanie za klamke I kopniecie w auto- to jakies podpite malolaty wracaly z imprezy I nie wiem czy widzialy ,ze spimy w srodku czy nie ale postanowily sie zajac naszym autem- serce nam walilo bo nie wiedzialysmy czy sobie odpuszcza czy wroca – na dworze lalo I wialo I to jeszcze bardziej dzialalo na wyobraznie. Wiec za nami byla kolejna przefantastyczna noc! Rano nastapil kryzys –chcialo nam sie wyc,krzyczec,wracac do domu, przebukowywac bilet cokolwiek byle to wszystko sie juz skonczylo!
Zjadlysmy sniadanie ,wypilysmy kawe I poszlysmy do publicznej biblioteki skorzystac z internetu zeby sprawdzic pogode – prognoza byla raczej przytlaczajaca a na dodatek za pare dni mialysmy leciec na Fiji a tam prognoza na najblizsze 10m dni pokazywala tylko deszcz!-Tego bylo juz za wiele- ustalilysmy ,ze pojedziemy do Auckland I przebukujemy lot zamiast Fiji na Ameryke pd albo cokolwiek gdzie jest pogoda! Wstapily w nas jakies sily I nadzieja , pojechalysmy…
W Auckland pierwsze kroki skierowalysmy do biura Air New Zealand- niestety nie dalo sie niczego przebukowac- ogarniala nas coraz wieksza frustracja . Za chwile konczyl nam sie parking wiec bieglysmy z powrotem, w koncu pojechalysmy przeparkowac auto I na spokojnie zaczely myslec-mialysmy jeszcze 2 dni I bylysmy totalnie podlamane . Co robic ze soba przez 2 dni w miescie ,ktorego sie nie zna I w ktorym nie planowalo sie zostac?Moze oddac auto do wypozyczalni wczesniej I za odzyskane pieniadze wynajac pokoj w hostelu? W dodatku brak kredytu na komorkach uniemozliwial w tych trudnych chwilach jakikolwiek kontakt z kims bliskim- z kims komu mozna byloby sie wyzalic ,z kims kto by cos doradzil, z kimkolwiek!
Siedzialysmy w jakims centrum handlowym nie wiedzac co ze soba poczac-ale tak kompletnie-nigdy nam sie to nie zdazylo wczesniej-pustka –kompletna pustka- zero sily ochoty checi I pomyslu!Zero!
Az w koncu wymyslilam zebysmy weszly do ksiegarni I dorwaly jakis rzetelny przewodnik I znalazly jakas fajna plazowa miescine w okolicy Auckland! To bylo juz cos- weszlysmy I …znalazlysmy!
Piha- najbardziej znana plaza w rejonie –odpowiednik Sydney-skiego Bondi- mekka surferow! Podjelysmy ryzyko po raz ostatni- albo bedzie ok albo juz nic nie bedzie.
Jechalysmy I jechalysmy-a mialo byc niedaleko;)- po jakis 20 km zaczely sie serpentyny w dol I w gore- I calkiem ladnie sie robilo a roslinnosc przypominala lasy z Cape Tribulation. I kiedy wjechalysmy pod ostatnia gore…widok nas powalil I przywrocil usmiech- w dole widac bylo wielka piekna piaszczysta plaze I wysokie skaly – mega!
Zjechalysmy w dol do plazy ,zaraz tez znalazlysmy kemping ,ktory opisywany byl w przewodniku-10 $ za dobe to jeszcze nie majatek-zabukowalysmy 2 noce. To byla nasza oaza spokoju-zamierzalysmy sie tu zaszyc az do konca pobytu I czerpac radosc z pobytu w NZ. W dzien przyjazdu przeszlysmy sie po okolicy – byla to mala bardzo przyjemna miescina z kilkoma plazami z czarnym wulkanicznym piaskiem, na zboczach gor malowaly sie przepiekne domy – Piha miala swoj urok I klimat. Wiedzialysmy ,ze jesli te 2 dni spedzimy tutaj latwo zapomnimy o wszystkim co dalo nam w kosc wczesniej!
Postawilysmy auto ,rozlozylysmy namiot,ktory budzil ogromne zainteresowanie wsrod innych obozowiczow , wzielysmy goracy prysznic I odetchnelysmy z ulga. Kolejnego dnia wyruszylysmy na szlak- szlysmy przez las do zludzenia przypominajacy dzika dzungle w Australii, minelysmy wodospady gorskie ,podziwialysmy widoki I odpoczywalysmy. Nastepnie zrobilysmy parugodzinny spacer po okolicznych plazach I klifach. Przytrafila mi sie nawet przygoda kiedy chcialam zrobic zdjecie gigantycznym falom przez skalna szczeline –polazlam za daleko I przyszla fala z tak silnym wirem ,ze nie moglam wrocic. Trzymalam w gorze aparat zeby go nie utopic a na mojej twarzy malowalo sie przerazenie-trwalo to dobra chwile az w koncu udalo mi sie powrocic na plaze- z tutejszymi falami nie bylo zartow.
Wdrapalysmy sie na punkt widokowy I tkwily tam patrzac na powalajaca panorame , jedynym dzwiekiem byl huk fal rozbijajacych sie o skaly. Uznalysmy zgodnie ,ze Nowa Zelandia tez potrafi byc piekna. Spotkalysmy Brazylijke ,ktora miala te same odczucia w podrozy po Nowej Zelandii-mowila,ze myslala ,ze jezdzi nie w te miejsca co trzeba I ze spodziewala sie czegos podobnego do Australii- ach, wiec nie bylysmy osamotnione w swoich obserwacjach- stwierdzila,ze tu brakowalo zycia .
Wracajac natknelysmy sie na ekipe filmowa krecaca program o ratowaniu ludzi przez ratownikow. Piha pelnila dla nas role sanatorium,ktore pozwolilo nam dojsc do siebie. Wieczorem poszlysmy do jedynej knajpki jaka byla ale niestety okazalo sie ,ze nie mozna placic karta a my nie mialysmy juz ani centa gotowki. Barmanka podala nam zamowione cidery I powiedziala ze nie ma najmniejszego problemu jesli przyniesiemy pieniazki nastepnego dnia- kolejny raz zadziwila mnie ludzka ufnosc I zyczliwosc!
Zadzwonilysmy tez do hostelu w Auckland I zabukowalysmy ostatni juz na tej wyspie nocleg- hostel byl w poblizu lotniska I wypozyczalni co jeszcze bardziej poprawialo nam nastroj. Nastepnego dnia rano po wsunieciu pieniedzy w kopercie do baru;) pojechalysmy do Auckland, oddalysmy auto,odwieziono nas do hostelu gdzie zamiast sie wyspac dorwalysmy sie do internetu na pare dobrych godzin aby nawiazac kontakt z rzeczywistoscia. Nad ranem pojechalysmy na lotnisko . 3 godzinny lot I bylysmy na Fiji w Nadi!

FIJI-WYSPA PACIFIKU

Wyladowalysmy w Nadi 2 godziny drogi od naszego resortu na Coral Coast- Mango Bay. Wbrew temu co zapowiadano swiecilo slonce. Zastanawialysmy sie czy tam sie dostac z naszym calym nadbagazem;) Autobus lokalny byl za 2 godziny a taxowki drogie ale w koncu utargowalysmy dobra cene z taxowkarzem I pojechalysmy. Wiekszosc drogi przespalam.
Mango Resort wygladal niezle. Juz na poczatek dobra wiadomosc- przeniesiono nas do domkow lepszej kategorii w ramach promocji bez zadnych doplat. Zamieszkalysmy w Safari Tent 8. Namiot safari byl to namiot na palach z ladna izba z 3ma lozkami I prywatna lazienka,w ktorej biorac prysznic widzialo sie czubki palm. Dodatkowo okazalo sie ze mamy juz w cenie wliczone sniadania . Przed nami bylo 8 dni relaksu. W resorcie bylo malo ludzi co nas niezmiernie cieszylo I przemila obsluga. Ludzie z Fiji sa przesympatyczni I wiecznie usmiechneci, maja takie rysy ,ktore mowia o milym usposobieniu. Natomiast turysci nalezeli raczej do nudnych ponurakow –w dodatku dosc mlodych ponurakow-byli sztywni I malo zabawowi a do tego nikt nie odzywal sie do nikogo slowem I nawet zwykle powitanie przy sniadaniu bylo zbyt duzym wysilkiem. Obsluga organizowala rozne zajecia w ciagu dnia aby urozmaicic powod. Osrodek mial swoja mala ale dosc sympatyczna plaze,miedzy palmami rozwieszone byly hamaki, byl basen I darmowa wypozyczalnia kajakow. Zapowiadal sie tydzien lenistwa gdyz nie bylo tu nic specjalnie do roboty I dobrze za tym blogim lenistwem zdazylysmy sie stesknic po przebyciu 6,500 kn I przemieszkaniu 3,5 tygodnia w samochodzie.
Wszyscy mieli to samo podejscie-nie chcieli robic nic poza byczeniem sie na plazy . Nikomu nie chcialo sie nawiazywac zadnych znajomosci ani zadnych rozmow ,kazdy marzyl o swietym spokoju.
Fiji –dzien 1. Plaza ,lezak,hamak,plawienie sie w oceanie cieplym jak zupa,basen,kolacja,spanie.
Fiji –dzien 2.Sniadanie, plaza,opalanie,hamak,basen, plawienie sie w oceanie cieplym jak zupa,kolacja,spanie.
Fiji –dzien 3. Atrakcja dnia bylo wypozyczenie kajakow I udanie sie nimi do sklepu w sasiedniej wiosce. Sklep byl ale nie bylo nic w sklepie. Przeplynelysmy rzeka przez tutejsza wioske,witaly nas przyjazne okrzyki tubylcow a potem powioslowalysmy z powrotem.
Fiji- dzien 4. Zdobylysmy sie na tak ogromny wysilek jak wyprawa plaza do sasiedniej wioski-z drugiej strony- do sklepu. Doszlysmy do wioski grzeznac po kostki w blocie, potem przejely nas tubylcze dzieci I wskazywaly droge pozwolily nam nawet oplukac nogi;) Sklep byl zaopatrzony w 5 rzeczy na krzyz wiec obylo sie bez szalenstw. Na straganie kupilysmy owoce- kisc bananow- dolar, kilogram mandarynek-dolar!Bosko!
Fiji-dzien 5. Piatek 13tego!!!Leje. Postanowilysmy pojechac do stolicy Fiji-Suvy. 2 godziny jazdy lokalnym autobusem- taka podroz to swego rodzaju przygoda. Jechalysmy przez wioseczki a widoki byly prawie identyczne jak na Filipinach czy Sri Lance. Wysiadlysmy w Suvie.Obraz nedzy I rozpaczy, obsrupane obskurne budynki, malo atrakcyjne miasto I srednia atmosfera . Cele byly az 2: kupic pamiatki I wyciagnac pieniadze z bankomatu. Jeszcze w Mango przestrzegano nas przed kupowaniem czegokolwiek na ulicy z powodu problemow przy odprawie. Na ulicy dorwal nas jakis Hindus legitymujac sie,ze pracuje dla councilu, przestrzegal nas przed kupowaniem na bazarach I gral dobrego wujka. Mowil,ze zna jeden sklep ,w ktorym mozna zrobic zakupy I ze to jedyny ,ktory ma uprawnienia- od wejscia zorientowalysmy sie o co chodzilo w tej gierce. Sklep prowadzony byl przez Hindusow-raczka raczke myje-naganiacz zniknal a nas obskakiwal jakis natarczywy dziad a do tego w tym typowo Fiji-jskim sklepie nie bylo nic. Grzecznie podziekowalysmy I wyszlysmy I wtedy pojawil sie naganiacz pytajac czy sobie cos wybralysmy- juz sie zagotowywalam w srodku- wracal pewnie po swoja dole ale niestety nie tym razem!
Wypatrzylysmy jakas lawke wiec postanowilysmy usiasc I zapalic. I wtedy podszedl do nas jakis tutejszy rastaman I poprosil o fajke. Juz otwieralam torbe kiedy Olka zdazyla mnie uprzedzic I wyciagnac swoja paczke w jego strone. Byl wyraznie rozwscieczony I warknal,ze mowil do mnie. Odparlam ,ze nie ma roznicy bo mamy takie same. Wzial papierosa I wyrwal Olce zapalniczke-szybki byl skubany.Wtedy zebralysmy sie I poszlysmy po pamiatki. Rastaman rzucil nam jeszcze na odchodne zebysmy pamietaly ,ze nie jestesmy stad-brzmialo to dosc zlowrogo. Przeszlysmy dwie ulice I weszly do malego sklepu z pamiatkami-wtedy pojawil sie znikad ten sam mezczyzna I szepnal mi wprost do ucha: pamietaj ,ze nie jestescie stad.Co to mialo oznaczac? Czy to bylo jakies ostrzezenie a raczej grozba?
W koncu widzac jak wjezdza po schodach na gore pobieglysmy do galerii handlowej naprzeciwko I weszlysmy po kawe- wtedy po raz trzeci ten sam czlowiek stanal przed nami-wyrosl z pod ziemi- I znowu powtorzyl to samo, potem wyrwal karte sprzedawcy ,zasmial sie I odszedl. Nie bylo nam juz do smiechu szczegolnie ,ze w torbie mialam wszystkie pieniadze na zaplacenie za noclegi I ze w glowie mialam zakodowane,ze jest nieszczesny piatek 13go!Szlag by to trafil!Wtedy wszystko ulozylo sie w jedna calosc-kiedy ten facet zapytal o papierosa tylko czekal az siegne po torbe zeby ja wyrwac ale Ola mnie uprzedzila co go potwornie rozwscieczylo!
Wypiwszy kawe wpadlysmy do sklepu,zrobilysmy zakupy I postanowilysmy wracac do Mango czym predzej-mialam juz dosc tej wycieczki I tamtejszych zakapiorow. Na dworze oberwanie chmury-ulewa tropikalna. Przemoklysmy do suchej nitki biegnac na autobus. Kiedy siedzialysmy juz bezpieczne w autobusie milion mysli bilo sie ze soba. I nagle wizja tego gdzie sie znajdujemy I co mogloby sie stac mnie dobila. Zdalam sobie sprawe ,ze nie znam tutejszej kultury ani zwyczaji. Jechalysmy w 10cio osobowym busie z osmioma tubylcami- rozne scenariusze chodzily mi po glowie I to ze gdyby cokolwiek sie przytrafilo nikt nie bedzie mial o tym pojecia. Do tego lalo tak ,ze woda stala do polowy auta w niektorych miejscach co jeszcze bardziej mnie przerazalo-modlilam sie zebysmy tylko nigdzie nie utkneli! Kiedy po 2 godzinach dotarlysmy cale do Mango Bay poczulam wielka ulge…Mialysmy wiecej szczescia niz rozumu!
Fiji- dzien 6.Pogoda slaba. Wylegiwanie sie na plazy I czytanie ksiazki.
Fiji-dzien 7. Zaciagniete niebo. Nie ma co robic.Wszyscy snuja sie znudzeni I znuzeni. Lenistwo siegnelo zenitu. Pisze bloga.
Fiji- dzien 8.Pogoda troszke lepsza. Pisze bloga. Olka poplynela kajakiem I na nim zasnela na pol godziny dryfujac sobie.Durnowata!:)
Wieczorem wszyscy sa juz tak znudzeni I rozleniwieni ,ze zorganizowane wyscigi krabow wprowadzily wszystkich w zachwyt I euforie.Byly emocje. Postawilysmy z Olka 10 $ na kraba z numerem 9 I ten wariat wygral nam piwo! Jutro wylot do L.A- nie mozemy sie doczekac!

Dzien wylotu. Udalo nam sie jeszcze powylegiwac na plazy. O 16stej wyjechalysmy na lotnisko. Dopiero na lotnisku udalo sie obsludze calkowicie podniesc nam cisnienie- kiedy to pod grozba duzej doplaty , musialysmy upchnac gdzies po 7 kg kazda!Dobre sobie! ….oczywiscie upchnelysmy;)
11 godzin lotu-ani na minute nie przestalo trzesc- na pokladzie sami obywatele US- nadasani I nadeci- a kazda z nas zajmowala sobie po 2 siedzenia podnoszac im dodatkowo temperature do wrzenia.Hihi

poniedziałek, 2 lutego 2009

Wszystko co dobre szybko sie konczy

Juz tyle za nami , a jeszcze tyle przed nami!


2 ostatnie tygodnie szkoly byly ciezkie-mialysmy klopoty ze wstawaniem i dojezdzaniem na czas ale udalo sie dotrwac do konca;) Szkole ukonczylysmy z najwyzszymi ocenami- pierszy raz w zyciu zrzucilam przebranie lesera by moc stac sie chwilowym prymusem!;)


Duzo rzeczy dzialo sie w krotkim czasie. Nareszcie byl czas na wspolne wypady na plaze w 20 osob, na przyslowiowe "piwko po pracy", w pracy stworzyla sie ekipa silnie clubbingujaca weekendowo;) Mialysmy mnostwo znajomych z przeroznych zakatkow swiata-w glowie ukladala nam sie powoli trasa odwiedzin-liczy ona prawie wszystkie kraje Europy,Azji i Ameryki pd-takze Katia zaprasza na karnawal do Rio, Francuzi na narty,Koreanczycy do Seulu, Tajlandczycy do Bangkoku itd!Poza tym wiekszosc tych ludzi tez podrozuje tak wiec z niektorymi spotkamy sie w Queensland, z niektorymi w Nowej Zelandii, ktos bedzie w tym samym czasie na Fiji itd... Jak juz powtarzalam setki razy to jest wlasnie najbardziej wartosciowe w calym tym tulaniu sie po tym wielkim a zarazem bardzo malym swiecie!


Niestety ludzie pojawiaja sie znikad i pedza zaraz gdzies dalej -Australia to tylko taki punkt przeciecia sie tras wielu tysiecy skazanych na podroznicza tulaczke istot-taki wybralimy sobie sposob na zycie-kochamy niczym nie ograniczajaca nas wolnosc i wielokulturowosc-kochamy dzika przyrode,wyzwania,doswiadczenia i adrenaline,setki stop-klatek z obejrzanych przepieknych zakatkow swiata przechowywane sa w naszej pamieci, a z kazda kolejna podroza rodzi sie marzenie o nastepnej i nastepnej i nastepnej...dopoki miejsc nie zabraknie-a jesli zabraknie to bedziemy odwiedzac te wczesniej juz odwiedzone;) Mysle,ze stworzylismy sobie swiat wiecznej iluzji z dala od realnych codziennych problemow,z dala od przytlaczajacych wiadomosci ze swiata, swiat ,w ktorym nakazane jest cieszyc sie i korzystac z zycia!


Co jakis czas przychodzil moment pozegnania -nasza kolezanka Francuzka-Sophie wracala do Francji, nasza kolezanka Asaju-Japonka -wyjezdzala na wakacje, Alex-wyjechal pracowac na Fiji, Pauline, Pete i Keith wyjechali do Queensland -kolejne w kolejce do wyjazdu stalysmy MY!-wszystkie te pozegnania wywolywaly strasznie duzo emocji-w zasadzie nie znalismy sie prawie wcale a jednak wydawalo nam sie ,ze za nami lata przegadanych wieczorow! Jednym z najbardziej zaskakujacych pozegnan bylo to z Asaju- 34 letnia Japonka ,z pozoru zimna i zdystansowana jak przystalo na Azjatke zrzucila pancerz i w dzien swojego ostatniego dnia pracy przed urlopem pojawila sie z dwoma kartkami,na ktorych pisala o przyjazniach zawieranych na cale zycie!Kochana Asaju-nie spodziewalysmy sie tego kompletnie!Potem przesiedzialysmy jeszcze ze 2 godzinki w sasiednim pubie sluchajac historii o zyciu w Japonii i co przygnalo ja do Australii, a potem wszystkim 3 szklily sie oczy ...usmiech za to pojawil sie na sama mysl ,ze kolejnym razem spotkamy sie w Tokyo!





W pracy w przedostatnim tygodniu panowal istny sajgon co odbilo sie wyraznie na psychice calej zalogi Showboat! Rozpoczal sie Chinski Nowy Rok a wraz z nim dzien w dzien przez Showboat przewijalo sie 900-set Chinczykow !3 rejsy samych Chinczykow dziennie!To bylo cos nie do opisania-oni zachowuja sie gorzej niz zwierzeta!Pluja harcza mlaszcza-do tego wiecznie na zmiane prosza o zimna lub ciepla wode i w dodatku robia to po chinsku-a my powinnismy ich oczywiscie w pelni zrozumiec bo w koncu to ich jest wiecej na swiecie!Malo tego -na stolach zamiast obrusow zagoscily plachty papieru,szklanki zastapily plastikowe kubki,ze stolow sprzatalismy im przed samym nosem do wielkich czarnych plastikowych workow a po kazdym rejsie nie wiedzielismy w co najpierw wlozyc rece-sprzatania bylo od cholery,resztki krewetek same ogonki tudziez glowki walaly sie po wykladzinie gdzie niegdzie utaplane w masie kremowej z deseru!Do tego przez tydzien na kazdej lunchowej przerwie zmuszeni bylismy jesc chinskie jedzenie-euforia-dzien pierwszy, dalsza ekscytacja-dzien drugi, dzien 3 i 4 stagnacja,dzien 5-mdlosci,dzien 6-polowa przyniosla swoj lunch a druga udawala ,ze jest na diecie;) dzien 7-mowilismy po chinsku okraszajac jezyk roznymi dziwnymi dzwiekami ,parodiujac i nasladujac ich na okraglo majac napady glupawki srednio 3 razy w ciagu 5 minut!A kiedy tydzien dobiegl konca bylismy stlamszeni fizycznie i psychicznie-podliczywszy ,ze za nami 58 godzin spedzonych w towarzystwie Chinczykow,ledwo zyjac-jedyna rekompensate stanowila wyplata!





W naszej imprezowej hacjendzie natomiast w jakims zawrotnym tempie zmieniala sie obsada-co roz ktos sie wyprowadzal -z wlasnej nieprzymuszonej woli lub tez z mniej wlasnej;)i ktos nowy sie wprowadzal-nie bylo juz tak jak wczesniej ale nie bylo i nudno np jednego dnia Pete otworzyl oczy i ku swemu zdziwieniu a raczej przerazeniu ujrzal obok siebie spiaca wlochata istote-i nie byla to sprawa ogolenia sie;)-obok lezal pajak-ptasznik-rozmiaru duzej meskiej dloni! Wlazl sobie po drzewie przez okno! Pete wyrwal z lozka z przerazliwym krzykiem, Keith-owi odebralo mowe z wrazenia!Zaczeli przeganiac owego stwora przerazliwie przy tym halasujac,na to 6 Irlandczykow z sasiedniego pokoju pospieszylo im z pomoca ale jednak nie dali rady wiec robili za gapiow!Stwor wlazl na sufit i rozlozyl sie nabierajac przy tym niewiarygodnych rozmiarow- teraz cala osemka byla przerazona-i nagle pajak spadl z sufitu na podloge i ...zniknal!Przepadl jednym slowem-Pete byl bliski zalamania-zaczynal juz myslec o wyniesieniu wszystkiego z pokoju i spaniu na kanapie w duzym pokoju dopoki potwor nie zniknie!Na to do pokoju weszla 19-sto letnia Brazylijka-Marianna-mala filigranowa dziewczynka, powiedzieli jej co sie stalo a ona ze stoickim spokojem oswiadczyla,ze u nich w Brazylii pajakow sie nie boja...Ku przerazeniu wszystkich wsunela sie pod lozko-oznajmila ,ze odnalazla stwora-malo tego ...zlapala go w reke i...wyrzucila przez okno...jak gdyby nigdy nic...pffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffff to byl jedyny dzwiek ulgi jaki wydali z siebie wszyscy prze-dzielni mezczyzni;)) a potem padly wyrazy uznania dla lowczyni pajakow- mowilo sie o tym przez tydzien,dla Peta bylo to nie byle jakie przezycie,dla nas -mieszkancow domu -tez- a Marianna juz dzisiaj o tym nie pamieta;) Trzeba dodac ,ze Pete nie nalezy do najbojazliwszych bo na wlasne oczy widzialysmy jego zdjecia z podrozy po Ameryce Pd, na ktorych to bedac na granicy Brazylii z Boliwia karmil zaprzyjaznionego;) krokodyla zdechla Anakonda-ot taki tam jedynie parometrowy waz i krokodylek!;)






Po ukonczemiu szkoly cieszylysmy sie jak oszalale na sama mysl o tym,ze bedziemy mogly spedzac na plazy kazdy czas wolny od pracy a po pracy balowac do woli;)



Nasza wiza pozwalala nam na prace w pelnym wymiarze godzin przez ostatni miesiac pobytu!Bylo nam potrzebne jak najwiecej godzin pracy by moc zrealizowac kolejne marzenie czyli podroz po wybrzezu Australii! Zrodzil sie kolejny plan ,ktory juz w tym momencie zostaje wcielony w zycie:Queensland- tysiace kilometrow plaz,zalesione gory i setki tropikalnych wysp rozproszonych wdluz Wielkiej Rafy Koralowej w strefie klimatycznej zwrotnika Koziorozca uznawanej na swiecie za "najdoskonalsza"!



11 lutego lecimy z Sydney do Cairns, w Cairns zabukowalysmy campervana by ruszyc jeszcze bardziej na polnoc az do Cape Tribulation-lasy tropikalne a potem zaczac zjezdzac w dol trase,ktora liczy sobie jedynie jakies 2,500 km!Napewno bedzie wesolo!Z Cairns bedziemy zjezdzac w dol zwiedzajac wyspy takie jak Whitsunday Island,Fraser Island i Magnetic Island-a wszystko to otoczone najwieksza najbogatsza i najciekawsza rafa koralowa na swiecie-pelna przyjaznych delfinow i troszke mniej przyjaznych rekinow!



Nastepnie udamy sie az ponizej Brisbane do Surfers Paradise,Byron Bay i Noosa Park, potem wrocimy do Brisbane i 22 lutego czeka nas powrotny lot z Brisbane do Sydney!



Nasluchalysmy sie wielu krwawych historii pochodzacych z tamtych rejonow ale i to nie bylo w stanie nas zatrzymac!Przygotowanie do wyprawy wymagalo dokladnego rozpisania trasy na poszczegolne dni i godziny-czas mialysmy bardzo ograniczony tak jak i budzet ;))a plan napiety!Poza tym znajac nasze szczescie to napewno cos nam sie przydazy wiec obysmy nie musialy np. reperowac same fury na pustkowiu zdane na kobieca intuicje bo z ta to roznie juz bywalo-czytaj: swietna czujka co do hosteli;)))


Czeka nas bardzo ciezki weekend-jutro pozegnalne "party" z ludzmi z pracy, pojutrze caly dzien BBQ i plazowania z ludzmi z domu a potem 3 dni na dojscie do siebie i Kaha z Ola wyruszaja w poszukiwaniu kolejnych przygod!....



... i juz po weekendzie;)ojjjjjj ciezko bylo....nadal jest;)

temperatury w weekend siegnely 40stu stopni -bylo upalnie a my zasuwalysmy ostatni juz raz do pracy- ten dzien byl zupelnie inny od wszystkich w pracy- na obu lajbach panowal kompletny kociol- ja pracowalam na showboat 1 -na rejsie czarterowym-Ola na showboat 2- 2 rejsy.

Na showboat 1 brakowalo wszystkiego poczawszy od cukru po zielenine do obiadu i na dodatek sok pomaranczowy skonczyl sie po godzinie, na showboat 2 system pomieszal wszystkie zamowienia i na 1 stolik 2 osobowy przypadaly 4 dania!Paranoja! Przycumowalismy okolo polnocy...ostatni raz rzucilam okiem na wszystko i zdalam sobie sprawe jak cholernie mi tego bedzie brakowac a najbardziej ekipy-ludzi ,z ktorymi zdarzylam sie zzyc...

Wszyscy udalismy sie do pubu naprzeciwko, w ktorym to bylismy stalymi bywalcami przy okazji wszelkich urodzin i pozegnan kogos z zalogi. Na pozegnalna impreze zaprosilysmy jeszcze pare osob z poza pracy,ktore znalysmy jeszcze z poczatkow pobytu w Sydney. Ku mojemu zaskoczeniu pojawil sie nasz przyjaciel Kolumbijczyk i ...Agata...kolezanka jeszcze z lat licealnych,z ktora widzialam sie ostatni raz na jakims obozie 12 lat temu- udalo mi sie ja namierzyc w ostatnim momencie -takie spotkanie po latach w tak odleglym miejscu to istna frajda! Po paru piwkach pozegnalysmy sie z cala zaloga i juz w okrojonym skladzie udalismy sie do klubu...

...niedziela rano- mielismy cala ekipa z domu udac sie na plaze na Manly i tam pogrilowac i poleniuchowac caly dzien- z rano zrobilo sie popoludniu gdyz nie dalismy rady wstac ale i tak nalezy uznac to za sukces, "grupa internationale" wyruszyla o 13stej z domu w skladzie :4 osoby z Izraela, para Wlochow i my!Potem dolaczylo do nas jeszcze 2 Niemcow- a wlasciwie 1,5 bo 1 w polowie jest Polakiem;) i nasz kumpel z Brazylii! W takim skladzie nie moze nie byc wesolo!Zaczelismy spokojnie-czesc grala w pilke ,czesc plywala,czesc sie opalala wieczorem rozleniwilismy sie tak ,ze z obiecanego grilowania nic nie wyszlo wiec kupilismy gotowe jedzenie i napoje wysokoprocentowe;) Impreza sie rozkrecila, duzo bylo smiechu ,skonczylo sie moja i Oli kapiela w oceanie o 23ciej a potem ledwo zdazylismy na prom- cala droge powrotna humory mielismy rewelacyjne wiec nie przestawalismy sie smiac ani na moment-ciezko to opisac ale sami wiecie ,ze duza ekipa w nastrojach imprezowych oznacza ,ze zawsze cos sie wydarzy ;)
Po dotarciu do Circular Quay spotkalismy jeszcze 2 Francuzow od nas z domu i naszego kumpla ze szkoly-wiec zrobilo sie jeszcze zabawniej!Weekend nalezal do bardzo udanych-bedzie co wspominac!;)
...dzisiaj podejmujemy proby pakowania sie ale idzie nam to strasznie -zbyt skomplikowane zajecie po takim weekendzie-jutro ostatni wypad do miasta i czas udac sie w podroz po wybrzezu...